wtorek, 21 kwietnia 2015

Azjatyckich wojaży podsumowanie

        Taa... Wszystko, co dobre... :)

        124 dni, nieco ponad 4 miesiące, 4 kraje... Kilometrów nie liczę, bo to nie o przebyte kilometry w podróży chodzi. A przynajmniej nie w mojej ;)

        Przyznaję, że wygląda to całkiem nieźle :)




        Zarówno w trakcie mej włóczęgi, jak i po powrocie, często pojawiało i pojawia się pytanie, dlaczego jadę sama i czy nie chciałabym mieć przy sobie jakiegoś towarzystwa. Cóż mogę odpowiedzieć? Najprostsza odpowiedź to taka, że jadę sama, bo mało kto może pozwolić sobie na 4 miesiące wolnego - od obowiązków, od pracy, od rodziny, od zarabiania pieniędzy... Nie mam nic przeciwko towarzystwu :) - w końcu wiele razy zdarzało się, że ktoś się po drodze przypałętał i kilka godzin czy dni spędzaliśmy razem. Choć nie ukrywam, że podróżowanie samemu też sprawia mi ogromną frajdę :) Zupełnie na co inne zwraca się uwagę, zupełnie inaczej odczuwa się świat, ludzi, otoczenie...

        Założenie było takie, by uciec zanim śniegi się pojawią i wrócić, gdy już będzie wiosna. Niestety w żadną stronę to się nie udało - listopad w Polsce był, co prawda, bezśnieżny, ale zima złapała mnie w Kijowie na przesiadce, gdy wylot był opóźniony o ponad 2 godziny, gdyż musieliśmy poczekać aż specjalną substancją pozbędą się pokrywy lodowej przywierającej do maszyny... A pod koniec marca i na początku kwietniu nastąpił wielki nawrót zimy i też się załapałam :))

        Jaka była ta podróż? Hm... Było... przyjemnie. Słonecznie. Przez większość czasu ciepło (bo przecież i 5 stopni pojawiało się w nocy w północnej Tajlandii i północnym Laosie...). Ale w porównaniu do Ameryki Południowej... nie, tego jednak nie da się porównać :)
        Było to też dość widoczne w stylu pisania samego bloga. Moja mama zwróciła uwagę, że jakiś taki jest mniej ekspresyjny, jakby nie do końca mnie to wszystko bawiło. Coś w tym jest - gdzie tu Przygody? :P Azja Południowo-Wschodnia - mimo że to Azja - jednak jest dość dobrze zorganizowana pod kątem turystycznym. Zwłaszcza Tajlandia niesamowicie tu przoduje - wszystko idzie zgodnie z planem, mało co może zaskoczyć, a do tego jest tanio i bezpiecznie. Nuuuuda :P 
        Ja lubię absurdy (nie bez powodu zresztą najczęściej pilotuję wycieczki do Rumunii), a tu jakoś tego brakowało. No, może czasami te absurdy się pojawiały, ale to też musiałam się postarać, tzn. znaleźć się w miejscach, które nie są turystyczne, jak np. Mae Hong Son i 3 godziny oczekiwania na autobus, czyli moje najpiękniejsze chwile w Tajlandii (spotkanie z mnichem, który kupił mi coca-colę i poczęstował czym tam dobrego miał, kobietka, która też mnie poczęstowała naleśnikiem czy sympatyczny śmiech i komentarze kilku kobiet na widok białej z dużym plecakiem cierpliwie czekającej na autobus). Inne absurdy? Drałowanie pieszo przez 25 km w północnym Laosie w skwarze i z bananem na twarzy (do czasu :P :)), gdy to na mój widok gęby się rozdziewały i łyżki z jedzeniem zatrzymywały w powietrzu. Szpital wietnamski, w którym nie robią badania krwi. I Kambodża, gdzie motor trzeba było wymieniać 3 razy pod rząd, gdzie wesela odbywają się na targowiskach, a panienki w super kieckach, prosto od fryzjera i kosmetyczki, brudzą te kiecki w targowym kurzu...
        Było kilka absurdów. Ale mało i nie aż tak zaskakujących, jak w Ameryce Południowej, gdzie na każdym rogu jest w stanie coś cię zaskoczyć :)
        Ale była to dobra podróż. Sporo kawałka świata zjechałam, sporo zobaczyłam, sporo się dowiedziałam. Tylko nowych doświadczeń nie było zbyt wiele. Chociaż było i nurkowanie. Święta Bożego Narodzenia w buddyjskim klasztorze. Picie z lokalsami na cmentarzu wina ryżowego (i wylądowanie z tej okazji w szpitalu w Sajgonie). Spływy Mekongiem. Przemierzenie wodnej jaskini na dętce. Była niesamowita gościnność Khmerów...
        Nikt mnie tym razem nie okradł :) Tylko przywiozłam ze sobą namacalną pamiątkę na ciele w postaci kilku małych i jednej kilkunastocentymetrowej blizny na ręce po wypadku motorem... Ot, taki tatuaż :P

        Najwspanialszy moment? Właśnie to picie wina na cmentarzu z mniejszością etniczną Jarai w górach - było to takie proste, niewymuszone, autentyczne. Oni się cieszyli, że biała szanuje ich tradycje i chce w nich uczestniczyć, a ja byłam wzruszona, jak mnie przyjęli i nic w zamian nie oczekiwali.
        Który najciekawszy według mnie kraj z tych czterech? Kambodża. Bo właśnie najwięcej rzeczy jest tu w stanie człowieka zaskoczyć i absurdy zdarzają się częściej. I ta przeogromna życzliwość i gościnność :) Choć i Kambodża jest już mocno turystyczna.
        Najlepszy smakołyk? No ba... Kawa wietnamska :D Rany, jaka dobra, jaka przepyszna, jaka doskonała... I płyną 3 kilogramy (statkiem) :D Będą w czerwcu! :D (Ale kuchnia tajska wcale nie jest tak daleko za kawą :P)
        Najciekawsi ludzie spotkani po drodze?... To często ludzie właśnie powodują, że podróż jest wyjątkowa, nabiera barw i charakteru. Z Azjatów, to chyba wymieniłabym właśnie tego mnicha spotkanego w Mae Hong Son, Wietnamczyka, z którym skumplowałam się na Wyspie Króliczej, przewodnika z Kampot... W sumie to jakoś niewielu lokalsów tym razem miałam okazję poznać. A z podróżników byłby to zapewne Layne (amerykański wariat); Marcin (w zasadzie to pół-lokals, pół-obcokrajowiec), dzięki któremu znalazłam się w klasztorze buddyjskim; Izaak, specyficzny 70-letni Izraelczyk, z którym podróżowałam chwilę po Delcie Mekongu; Oliver, który zbierał mnie z drogi i katował gorącą wodą z mydłem po wypadku w Kambodży tak, że odgrażałam się, iż mu przyłożę...

        Widziałam, czytałam i odwiedzałam wiele miejsc związanych z cierpieniem i nieszczęściem ludzi, które wywoływane było licznymi zawieruchami dziejowymi. Sporo z nich ma nadal swoje konsekwencje w chwili obecnej i nie zapowiada się, by szybko miały się skończyć (jak np. niewybuchy powodujące corocznie śmierć wielu osób czy chemikalia rozpylane przez Amerykanów w czasie wojny z Wietnamem, co wywołało nieodwracalne zmiany w DNA). Sporo zatem cierpienia, ale zaobserwować również było można różne drogi prowadzące do szczęścia czy też ich poszukiwanie (w tym choćby i medytacja).

        Świadoma jestem tego, że czasem przesadzałam na blogu ze szczegółami dotyczącymi różnych sytuacji. No bo co kogo obchodzi, że droga zajęła 9 h albo że przez 2 h w skwarze szukałam zakwaterowania, albo że wieczorem padałam ze zmęczenia, albo jak wyglądał dialog z, dajmy na to, sprzedawcą biletów. To, co chciałam osiągnąć poprzez pisanie bloga, to nie było tylko opisanie ciekawych miejsc w Azji, ale też pokazanie, jak sama podróż wygląda. Czasami jest tak, że wydaje nam się, że ktoś jedzie na te 4 miesiące w egzotykę, zobaczy masę interesujących zabytków, pozna kulturę, religie, posmakuje nowych dań, innych smaków i w ogóle będzie super! Owszem, super bywa :) Ale zabytki, kultura, dobre jedzenie itd. to zaledwie ułamek podróży, bo jej przeważająca część to mimo wszystko jest prostowanie zesztywniałych nóg po długiej i niewygodnej jeździe w autokarze, dźwiganie tych niemal 20 kilogramów na plecach i wędrowanie od guesthousu do guesthousu, gdzie wszystko jest zajęte, a słoneczko tak przypieka, że się kleisz, pot ścieka ci po łokciu i marzysz wyłącznie o zimnym prysznicu... Bo bywają też chwile, gdy masz wszystkiego dość :) Gdy zjadłbyś jakieś pierogi albo zupę pomidorową. Gdy napiłbyś się dobrego wina (którego w Azji niestety brak). Gdy ległbyś przed telewizorem, nie robiąc absolutnie nic... 
        Ale w końcowej fazie rzeczywiście nie ma to aż takiego znaczenia :) Tylko czasem trzeba się odpowiednio nastawić i przeć przed siebie ;)

        Tą część Azji na pewno mogę polecić osobom, które chciałyby rozpocząć swoją przygodę z podróżowaniem na własną rękę do egzotycznych krajów - jest naprawdę bezpiecznie (nawet samemu ciężko się władować w tarapaty - wiem, bo kilka razy próbowałam i nic z tego nie wyszło :P), w większości miejsc łatwo się podróżuje, a nadal jest w miarę egzotycznie.

        Pewien "zarzut", jaki usłyszałam od czytelnika tego bloga, dotyczył mojego "skąpstwa" :)) Cóż, moje pochodzenie poznańsko-krakowskie zapewne ma z tym sporo wspólnego :) Choć bardzo często bywało tak, że to właśnie kwestie płacenia czy też raczej nie dania się orżnąć i oszukać były najbardziej emocjonujące (bo irytujące, czasem szokujące czy wręcz śmieszne) i może stąd też tyle znajdowały one miejsca na blogu... Niestety jest tak, że tam, gdzie pojawiają się biali turyści, tam panuje przekonanie, że są oni bogaci, w związku z czym mogą płacić kwoty 3-, 4-, a nawet 10 razy większe. A że ja się na to rzadko kiedy zgadzałam, to wychodziło jak wychodziło :P
        A skoro już przy pieniądzach jesteśmy, to częstym pytaniem - chyba nawet częstszym od tego, dlaczego podróżuję sama - było pytanie: a ile to kosztowało?
        Mimo zarzuconego mi skąpstwa :), to przyznaję szczerze, że można było podczas tej podróży wydać znacznie mniej (ale też i o wiele wiele więcej). Najczęściej starałam się oszczędzać na zakwaterowaniu, za to nie szczędziłam na odwiedzanych zabytkach, nawet jeśli wstępy były kosztowne, albo można było dostać się gdzieś wyłącznie moto-taxi (na co mogło pójść i 10$). Zazwyczaj też próbowałam różnego jedzenia, patrząc jedynie na to, czy aby na pewno nie przepłacę za dużo (bo że w Wietnamie obcokrajowcy płacą więcej, to przyjęłam na klatę, ale rezygnowałam, jeśli żądana cena wynosiła więcej niż 3-krotność tego, co płacili lokalsi). Czasem wolałam z czegoś zrezygnować niż przyłożyć się do podwyższania cen i oszukiwania białych.
        Na pewno całość wyszłaby mniej, gdybym podróżowała z kimś. Cała kwota poleciałaby wówczas przynajmniej o 20-30% w dół z racji tego, że za noclegi płaciłam cenę podwójną, tj. cenę za pokój 2-osobowy, bez znaczenia, że byłam w nim sama. Podobnie byłoby z transportem typu tuk-tuk, który również można byłoby podzielić. Trzeba to na pewno wziąć pod uwagę, patrząc na poniższe koszty, bo jednak większość osób jeździ przynajmniej w parach :)
        Koszty można by obniżyć również, jeżdżąc autostopem. W każdym z odwiedzonych przeze mnie krajów ten autostop miał miejsce, było ciekawie i też bezpiecznie. Jednak transport jest tu na tyle tani, że zamiast stać w 40-stopniowym upale, to czasem jednak wygodniej było jechać tym autobusem... 

KOSZTY:
przelot w 2 strony (WAW - KBP - BKK): 1700 zł
Tajlandia (na północ od Bangkoku) - 36 dni: ok. 75 zł/dzień (z visa run)
Laos - 28 dni: ok. 90 zł/dzień (z wizą)
Wietnam - 21 dni: ok. 90 zł/dzień (+ wiza 70$, gotowa następnego dnia po złożeniu papierów)
Kambodża - 19 dni: ok. 110 zł/ dzień (+ 30$ wiza + 300 zł lot do Bangkoku)
Tajlandia (wyspy, południe) - 20 dni: ok. 110 zł/dzień (+ 1600 kursy nurkowe: podstawowy i zaawansowany)
SUMA: ok. 15 500 zł za całość (łącznie z biletem lotniczym i kursami nurkowymi)

        Jak na 4 miesiące w nieustannej podróży, to jednak nie jest to aż tak wiele :) Poza tym doszłam do bardzo mądrego wniosku: nie po to tyram w sezonie letnim, żeby potem nie móc sobie pozwolić na to czy owo :P

        Jest to już ostatni wpis z tej podróży. Pomalutku będę uzupełniać też galerię ze zdjęciami, ale najpierw muszę te kilkadziesiąt GB uporządkować...

        Poniżej jeszcze szczegółowe mapy przebytej trasy w każdym z krajów:

TAJLANDIA (na północ od Bangkoku)


LAOS

WIETNAM


KAMBODŻA

 TAJLANDIA (południe, wyspy)


        Na koniec chciałabym też podziękować wszystkim czytelnikom i kibicom za śledzenie losów włóczęgi na końcu świata, jak i za wiele dobrych słów, które pojawiały się czy to na blogu, na facebooku, w mailach czy w bezpośrednich rozmowach na skypie :) Cieszy mnie ogromnie, że tak naprawdę nie podróżowałam sama, ale była nas tam całkiem spora rzesza :)) Dzięki! I zapraszam do kolejnych podróży ;)


środa, 15 kwietnia 2015

W kierunku Polski...

[25.03.2015 - dziś :)]

       By na własną rękę dojechać do Bangkoku z Tonsai bez wcześniejszych rezerwacji, to trzeba by przeznaczyć na to zapewne z 2 dni. Ale że mnie było szkoda tego czasu, to ponownie skorzystałam z usług agencji turystycznej i wykupiłam łączony przejazd, czyli (teoretycznie) łódź + autobus.
        Dobre było to o tyle, że już np. na Tonsai nie musiałam czekać aż uzbiera się 8 osób chętnych na przepłynięcie (w innym wypadku trzeba by za te dodatkowe miejsca zapłacić). Na przystani Ao Nang po około 40 minutach miał być transfer na dworzec autobusowy w Krabi, skąd już autobusem nocnym - sypialnianym! - dojechać miałam do Bangkoku.
        Jednakże transfer (w formie dużego tuk-tuka) od 15.00 do 16.15 (o 16.00 miał być autobus) zbierał kolejnych pasażerów, ściskając nas w środku jak sardynki.
        Zamiast na dworzec dojechaliśmy do... tak! Kolejnej agencji turystycznej. Tutaj vouchery zmieniono nam na... naklejki, które należało przyczepić do koszulki. Po około godzinie wpakowaliśmy się do busa (małego busa), którym dojechaliśmy (2 h) do Surattani :)) do następnej agencji turystycznej. Tutaj wymieniono nam naklejki na takie z napisem "BKK" (skrót od "Bangkok"). Był czas, żeby coś zjeść i po kolejnej godzinie nadjechał ostatecznie autobus. Nie sypialniany, jak mnie zapewniano, ale zwykły, stary, ciasny. Jedyne miejsce, jakie mi zostało, było na samym końcu - siedzenia nawet odrobinę nie dało się rozłożyć, miejsca na nogi było jeszcze mniej niż na pozostałych siedzeniach, a nad głową całą drogę rzęził mi chyba silnik albo Coś. Byłam przygotowana na mrozy, jakie zwykle panują w tajskich autobusach, ale tutaj nawet klimatyzacja  nie działała...
        W ogóle te ostatnie dni jakoś wybitnie miałam źle rozplanowane i wszystko można było zrobić inaczej i wygodniej... Ale czego to człowiek się nie uczy. No i zawsze to jakieś doświadczenie. Niemniej, z agencji turystycznych w Tajlandii nikomu nie polecam korzystać, bo zdzierają z turysty kasę, kłamią i oszukują na potęgę, a serwis jest bardzo zły i licząc czas oczekiwania w kolejnych agencjach, to wcale ta podróż nie jest szybsza. I co najważniejsze - mijasz tak naprawdę lokalne klimaty i ludzi, a podróżujesz tylko w towarzystwie innych turystów.
        A hitem kłamstwa w tej sytuacji był dla mnie przypadek jednego chłopaka, któremu agencja sprzedała bilet łączony na autobus i chyba z 2 różne promy, bo facet nie lubi podróżować ani pociągiem ani autobusami na dalekie trasy. Promem do Bangkoku... Fakt, koleś też sobie winny, że nawet na mapę nie spojrzał, że jest to po prostu rzecz niewykonalna. Skasowali od niego więcej za rzekome promy, a i tak przebiedował z nami w nocnym dupnym autobusie do Bangkoku...

        Poniżej 3 ostatnie fotki z Krabi. Południe Tajlandii zamieszkuje bardzo liczna grupa muzułmanów, stąd też meczet:




        Do Bangkoku dojechaliśmy tuż przed piątą rano. Wzięłam bagaż, wyminęłam atakujących tuk-tukowców i siadłam pod bramą prowadzącą do zielonego terenu przed Pałacem Królewskim. Nie było sensu włóczyć się o tej godzinie, a na pewno bezpieczniej przeczekać gdzieś w jaśniejszym miejscu. Wkrótce sam teren otwarto, więc przesiadłam się na ławkę i tam przeleżałam mniej więcej do godziny 7.00 :)
        Potem jakaś toaleta i hotel,  gdzie zostawiłam 3 tygodnie wcześniej część bagażu. Dorzuciłam do niego jeszcze duży plecak i cały dzień poszlajałam się, głównie po China Town, robiąc ostatnie zakupy i przechadzając się po targu amuletów, gdzie obok posążków Buddy znaleźć można figurki mniejszych (od 3 cm) i większych (do 30 cm) fallusów, mających zapewnić szczęście, powodzenie i płodność...
        Królowa Tajlandii miała chyba wkrótce jakieś święto, bo wszędzie ustawiono poświęcone jej billboardy oraz girlandy w kształcie serc:




        Golden Mountain, jedna ze świątyń nieco na uboczu centrum:






        Gdzieś dawno temu przy okazji Chiang Mai pisałam o zwyczaju potrząsania kubeczkiem z listewkami oznaczonymi numerem aż któraś z nich wypadnie. Każdy numer ma przypisaną wróżbę. Oto, co mnie tym razem wyszło :)


        I targ kwiatów:




        Wieczorem ostatnia  kolacja - pikantna zupa tom yam z krewetkami. Pycha!



        Skok do hotelu po rzeczy, autobus do stacji kolejki miejskiej i kolejką na lotnisko. Tutaj miałam około 4 godzin do odlotu (odlot był tuż przed 2 w nocy). 
        Na przesiadce w Kijowie trzeba było przekoczować 6 godzin. Za to spotkałam tu znajomych ze studiów, których nie widziałam od jakichś 5 lat! :) Faktycznie, gdzieś tam na fb rzuciło mi się w oczy, że byli na sąsiedniej wyspie, ale nie przypuszczałam, że będą wracać tym samym połączeniem.

        No i Warszawa... Jakże ciężko było uwierzyć, że zaledwie w środę półnaga grzałam się w cudownych promieniach słońca...


...a już w piątek, zaraz po wyjściu z lotniska, zaczęło mnie łapać przeziębienie i drgawki z zimna:


        Po przyjeździe miałam ostry powrót do pracy, bo jeszcze w Warszawie od poniedziałku wybrałam się na 2-dniowe szkolenie przed sezonem (ciuchy na nie zakupiłam w sobotę). Lał deszcz i sypnęło śniegiem - najgorzej było akurat, gdy nasze szkolenie odbywało się na mieście...
        Jedyne, co mnie rozgrzewało, to gorące przywitanie z żurkiem na czele :) (za które "odwdzięczyłam się" m.in. zawirusowaniem komputera wirusem przywiezionym z Azji) oraz nalewkami u moich ulubionych turystów ;)
        Stąd pojechałam od razu do rodziców na Święta - i tutaj ostatnia fotka z podróży podczas czekania na odbiór na dworcu:


        W Wielkopolsce... Ech... Ewidentnie za wcześnie wróciłam :P



        Mama stwierdziła, że skoro nie było mnie na Boże Narodzenie, to mam teraz dwa w jednym...
        W Święta - cudowne obżarstwo polskim jedzeniem, a potem powrót do Krakowa. Rozpakowywanie wszystkich rzeczy (pokój na zimę podnajęłam) trwa do teraz. Ale przynajmniej już na tyle pokój jest odgruzowany, że przejście od drzwi do łóżka jest udrożnione :P
        Tuż po świętach wybrałam się na Święto Rękawki (coroczny festyn przy Kopcu Kraka nawiązujący do tradycji średniowiecznej). Żeby przypomnieć sobie jak Polacy się bawią. Jak się zachowują. I w ogóle - poobserwować :) A że było słoneczko (mimo mrozów - bo wszystko poniżej 10 stopni to przecież mrozy), przespacerowałam się wolniutko do centrum. 
        Po drodze zatrzymałam się w barze mlecznym, posiedziałam, zjadłam jałowe pierogi :))
        Niby nic, takie powolne proste popołudnie, ale wtedy naszła mnie myśl, że muszę korzystać z tej powolności azjatyckiej i luzu, jakie się we mnie zaszczepiły, zanim wpadnę z powrotem w nasz polski, szybki i zestresowany rytm życia...


P.S. Cóż... 4-miesięczny pobyt w Azji wydaje mi się być w tym momencie dużą abstrakcją. Gdzieś tam podobno jest gorące słońce, temperatura 35 stopni, ocean, plaże... Ale jakoś trudno mi w to uwierzyć, gdy na zewnątrz temperatura wynosi niewiele ponad 0 stopni :))
        Na blogu umieszczę jeszcze jeden post, z podsumowaniem oraz mapami przebytej trasy. Znowuż może zająć to kilka dni - cierpliwości :)

czwartek, 9 kwietnia 2015

Zatoka Tonsai

[24-25.03.2015]

        Sporo czasu zabawiłam na Ko Tao i zostały mi zaledwie 3 dni do odlotu... Postanowiłam jeszcze na szybko pojechać w okolice Krabi, do zatoki Tonsai, którą tak bardzo polecał mi Layne, Amerykanin spotkany w Laosie.
        Czas nie był tu moim sprzymierzeńcem, więc gdy okazało się, że w zasadzie przejazd łączony do samego Krabi (prom+bus) kosztuje niewiele więcej niż sam prom, to postanowiłam skorzystać - jak nigdy - z agencji turystycznej. I to był błąd... Ale zacznijmy od początku :)
        Tym razem prom nocny nie był już takiej jakości jak ten, którym przypłynęłam na Ko Tao. Tam każdy miał swoje łóżko, a tu łóżka były cztery, a każde z nich na 40 osób:


        Mnie akurat dostał się "górny" pokład, czyli nie aż tak źle, bo ci pod nami mieli w pionie dwa razy mniej przestrzeni i chyba brak okien, a już na pewno brak wiatraków. Bo klimatyzacji też nie było i tylko niektóre wiatraki (których też było zaledwie kilka na każdą stronę) działały. Za klimatyzację robiły otwarte okna (na tym górnym pokładzie).
        Małym hitem był mnich, który otrzymał łóżko na środku, rozłożył nad nim swój olbrzymi parasol i zawiesił na nim moskitierę:


        A potem medytował z tabletem :P
        W Surattani miał nas (mnie i pozostałych, którzy wykupili takie połączenie) transfer zabrać na dworzec autobusowy. Zamiast tego zgarnął nas jakiś koleś i zaprowadził pieszo do swojej agencji turystycznej. Czyli mamy kolejnego pośrednika.
        Była 5 rano. Osób na różnorakie destynacje (głównie wyspy) znalazło się tu może około 30. Kolejno wpakowywano ludzi na pick-upa i rozwożono. Gdzieś.
        Pierwotnie planowałam dojechać do Krabi i potem na własną rękę dostać się na Tonsai. Ale tutaj dałam się porobić. Bo była 5 rano. Bo byłam zmęczona. Bo nie dano mi czasu, bym mogła się spokojnie zastanowić. Bo już chciałam położyć się na plaży w słoneczku...
        I mimo że Wikitravel twierdziła, że z dworca na przystań tuk-tuk kosztuje 60 bahtów, a łódź z przystani 100 bahtów (oczywiście babka z agencji się zarzekała, że to nieprawda), to zapłaciłam tutaj 250 bahtów za kolejny łączony dojazd. Zła na siebie byłam już chwilę po zapłaceniu, bo to przecież nie mój sposób podróżowania. Poza tym nie tyle już o przepłacenie chodziło, co o tych wszystkich pośredników po drodze i to jak turystów tu się traktuje...
        Pojawiła się jeszcze jedna rzecz. Nie miałam gotówki. Kobieta z agencji zapewniała, że będę mieć czas na poszukanie bankomatu i że mogę popłynąć jakąkolwiek łodzią na Tonsai. Czego to się nie nakłamie, byle tylko wyciągnąć kasę od turystów.
        I co działo się dalej?
        Wyjazd busa z Surattani miał być o 6.30. Podjechaliśmy na dworzec, ale tam najprawdopodobniej (bo nikt nas o niczym nie informował) okazało się, że nie ma już miejsca w autobusie o 6.30, więc... zawieziono nas do kolejnej agencji i tam pozostawiono do 7.15. Trzeba było też wymienić voucher na bilet i tutaj zapytałam, co się stało, że nie ma busa o 6.30, o którym była mowa. Facet ni z tego ni z owego się wkurzył, zabrał mój bilet i powiedział, że jak mi się nie podoba, to mam wracać :)) To zapytałam go czy mam wracać na Ko Tao, bo przecież tam bilet kupowałam... Co za ciul.
        Następnie przewieziono nas w okolice dworca i tam władowano w autobus. Zamiast jednak wyrzucić nas na dworcu w Krabi, to zawieziono nas nieco dalej do... agencji turystycznej.
        Powtórzyłam facetowi, że ja muszę zatrzymać się przy bankomacie, by wyciągnąć pieniądze. Okazało się, że łódź będzie dla nas tylko jedna i że nie ma możliwości popłynięcia później... Ale też zapewnił, że kierowca zatrzyma się przed przystanią przy bankomacie.
        Rzecz w tym, że nie każdy bankomat w Tajlandii obsługuje moją kartę, więc już czułam, że będzie wesoło (albo raczej czarno). Bez pieniędzy nie miałam co na łódź wchodzić, bo bym po prostu już stamtąd nie miała jak wrócić...
        Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie były 4 bankomaty. Sprawdzałam każdy po kilka razy - żaden nie wydał mi pieniędzy. Ostatnia szansa pozostała z bankomatem na przystani. Gdy przed nim stanęłam, biło mi serducho, ręce się trzęsły i w głowie się kręciło :)) Zaczęłam podejrzewać, że zablokowano mi kartę. Już nawet miałam dwa plany awaryjne, ale każdy z nich wymagał czasu i nie było pewności, że gotówka będzie w moich rękach zanim będę musiała ewakuować się stąd do Bangkoku, by lecieć do Polski. Sama sobie wyrzucałam też to, że do tego w ogóle doprowadziłam. Zazwyczaj jestem zabezpieczona na wszystkie strony i gdzieś w zakamarkach mam te 100$, ale ostatnią stówkę wymieniłam na Ko Tao. A teraz zostało mi 5$... Czyżby to już rychły powrót mnie tak rozkojarzył? :)
        No więc na nogach jak z waty podeszłam do bankomatu. Pojawiła się pewna nadzieja - pamiętałam, że z bankomatu tej sieci banków na pewno wypłacałam gotówkę w grudniu, bo byłam zaskoczona wysokim limitem. Jeśli ten bankomat nie zadziała, to będzie sporo kombinacji... Może najlepiej byłoby wrócić do Bangkoku stopem? Już musiałabym ruszać. To dopiero byłaby przygoda! :D
        Serducho bije, ręce się trzęsą... Wystukuję na ekranie kolejne komendy... W pickupie pozostali pasażerowie już się niecierpliwią, bo ileż mogą czekać przy bankomatach...
        Jest! Jest gotówka! Ufff.... :)
        No to na łódź!

(Jeszcze dwa słowa o współpracy tajskich biur podróży. System pośrednictwa jest tu niewiarygodny :)) Może i dobrze było wykupić taki bilet łączony, bo dzięki temu można zaobserwować, jak to funkcjonuje. Przyjrzeć się temu mogłam również potem w drodze do Bangkoku, o czym w następnym wpisie...)
        Łódź w zasadzie dopływała jedynie do Railay West, skąd można było na Tonsai dostać się inną łodzią (40 bahtów) lub pieszo. Daleko nie było, ale... :)




        Na Tonsai przypływy i odpływy są niesamowicie dostrzegalne i odczuwalne - zwłaszcza, gdy chce się tu przedostać w trakcie przypływu. W czasie odpływu nie ma problemu, bo plażą i ścieżką dojdzie się suchą stopą. W trakcie przypływu natomiast są 3 opcje:
1) dookoła gór skalnych, co zajmuje około 1,5 h;
2) przez górę z elementami wspinaczki;
3) brodząc w kilkakrotnie w wodzie, przy czym jej poziom zależy od momentu przypływu (czasem jej przekroczenie jest niemożliwe). Pierwsza opcja odpadła, bo stałam się leniwa :P Druga odpadła, bo z dużym plecakiem było to niebezpieczne. Pozostała opcja nr 3 :) Tutaj zaczynała się "ścieżka":


        Najpierw było wybadanie głębokości wody. Okazało się, że jest jej prawie do klatki piersiowej. Mały plecak przeniosę nad głową, ale sama tego dużego nie uniosę...
        Jak to czasem los nadsyła nam na drogę bohaterów :) i tutaj znalazł się silny przystojniak, który mój ogromniasty plecak zarzucił sobie na głowę i tak go przez tę wodę sięgającą mu do piersi, w falach i na nierównym podłożu - po prostu przeniósł :D


        Potem była część skałkowa, ale w miarę łatwa, jeśli się uważało, i ponownie zejście na plażę z brodzeniem w wodzie - ale tym razem w najgłębszym miejscu było jej jakoś po pas.



        Z góry założyłam, że nie szukam żadnego zakwaterowania, tylko rozbijam się z moim hamakiem na plaży :)


        Tonsai jest zatoką popularną wśród osób szukających wrażeń - na skałach, które tutaj strzelają w górę, wytyczone są drogi wspinaczkowe i można się powspinać bez względu na poziom zaawansowania.


        Poza tym można np. skoczyć z klifu na spadochronie:



:D
        Coś czuję, że jeszcze tu wrócę :)
        Wspominałam o przypływach i odpływach. Rzecz jest naprawdę niesamowita. Podczas przypływu nie da się całej plaży przejść suchą stopą:


Ale potem pomału pomału woda wraca do morza...


...i najpierw na gładkiej wodzie pojawiają się malutkie skałki, które na dnie się znajdują...


...by w końcu ujawnić dno, które jest wręcz "rozharatane" kamieniami:


Suchą stopą można wówczas zajść naprawdę daleko :)



A tu taki przykład z tymi samymi łodziami:


        Podczas odpływu wyłażą różnorakie skorupiaki, które owe kamienie zamieszkują. Wygląda to tak jakby cały ten teren nagle ożył, bo gdzie okiem nie sięgnąć, tam się coś rusza.


Taki krabik z jednym szczypcem był niezły. Szybko przelazł pod jakiś kamień, zatarasował sobie wejście liśćmi i już nosa (?) nie wyściubił:



Nie wiedziałam też, że kraby mogą być włochate...



        W międzyczasie niebo pięknie zasnute było chmurami...



        I tak mniej więcej minęły mi ostatnie chwile w Tajlandii... :) Relaks, woda, plaża... I ukochane słoneczko :)