sobota, 4 kwietnia 2015

Nurkowanie na Koh Tao

        Aura w Polsce zdecydowanie nie sprzyja pisaniu postów o dalekich, słonecznych i gorących krajach, przejrzystej wodzie o temperaturze 29  stopni, pięknych rafach i rybkach czy piaszczystych plażach...
        To takie małe wytłumaczenie opieszałości, z powodu której posty czekają :P

[16-23.03.2015]
        Prom z Chumphon na Koh Tao odpływał o godzinie 23.00 i cumował przy wyspie około godz. 5.00 rano. Całe szczęście ekipa statku jeszcze jakieś 2 godziny miała wyładowywać towar, więc można było jeszcze chwilę w łóżeczku pokimać. 
        Sam statek - bardzo przyzwoity, z klimatyzacją i pięktrowymi łóżkami (oraz kontaktami z prądem przy każdym łóżku):




        Około godz. 6.30 jeden człowiek z załogi dobudzał nielicznych niedobitków, którzy jeszcze tu spali (w tym i mnie) i trzeba było znieść się na ląd. Półprzytomna doczłapałam do Seven Eleven (najpopularniejsza sieć sklepów tajskich), zakupiłam kawę, krakersy i zaległam z takim śniadaniem na plaży.
        Oj, leniwie...
        Teoretycznie miałam zamiar wybrać się na południe wyspy, gdzie jest nieco spokojniej i tam pójść do szkoły nurkowej, którą polecili mi (pracujący tamże) chłopacy, których spotkałam dzień wcześniej w autobusie. Ale na samą myśl o drałowaniu tam w skwarze z dużym plecakiem... No właśnie :)
        W którymś momencie okazało się, że siedzę także przy szkole nurkowej, która nad recepcją posiada napis: "All languages". Trochę z przekory poszłam zapytać, czy mają także instruktora z językiem polskim. Owszem, mieli. Zacząć mogłam już tego samego dnia. Cena - w porządku: 9600 bahtów, czyli ok. 1000 zł (przy ówczesnym kiepskim kursie euro) za kurs, wszystkie materiały, egzamin oraz zakwaterowanie na 4 noce. 
        Dodam, że u nas zazwyczaj sam kurs kosztuje ok. 1200-1300 zł, przy czym jest osobna opłata za egzamin, czasem również za materiały, a do tego nurkuje się w wodach zimnych i o kiepskiej przejrzystości. Wcześniej czytałam opinie nurków, że lepiej jest zrobić kurs w Polsce, a w Tajlandii mieć już tylko czystą frajdę z nurkowania. Nie zgadzam się z tym, bo głowę dam, że sama najbardziej stresowałabym się tym zimnem wód polskich zamiast skupić się na nauce, a tak w 29 stopniach (wody!) przy pięknym słońcu i z widocznością sięgająca czasem 20 metrów, to była czysta przyjemność :)
        Dla zasady przed podjęciem decyzji obeszłam jeszcze z 2 inne szkoły w okolicy, ale jakoś mnie nie przekonywały. Zapisałam się zatem na kurs, opłaciłam, co tam trzeba było, wypełniłam papiery i o 13.00 spotkałam się z instruktorem Wojtkiem. Okazało się także, że jest drugi Polak chętny na kurs, była nas tu więc dwójka.
        Wojtek kilka dni wcześniej miał wypadek na motorze, z czego pozostał mu problem z kciukiem, więc ostatecznie teorię przerobiliśmy z nim, a praktyczne ćwiczenia i nurkowanie mieliśmy już z Elorą, Holenderką.
        Kurs podstawowy PADI Open Water obejmuje 3-4 dni: 1 dzień teorii, 1 dzień na basenie oraz 4 nurkowania (2x pół dnia).
        W ramach teorii mieliśmy bodaj 5 filmów do obejrzenia i po każdej części były testy do wypełnienia i przerobienia potem z instruktorem. Całość kończyła się egzaminem, którego zdanie zapewniało nam w zasadzie certyfikat (jeszcze zanim mieliśmy styczność ze sprzętem i weszliśmy z nim do wody...).
        Przed ćwiczeniami basenowymi było zapoznanie się ze sprzętem oraz jego montowanie i  rozmontowywanie.


        W basenie ćwiczyliśmy różne rzeczy, np. wypluwanie regulatora (przyrządu, który daje powietrze) i zakładanie go z powrotem, przechodzenie na alternatywne źródło powietrza (drugi regulator przy butli), zdejmowanie maski, jej zakładanie i "czyszczenie" (opróżnianie z wody), pływalność itp. itd.
        Później również był test z pływania... Należało przepłynąć 200 m, a następnie utrzymać się 10  minut na wodzie. Przy pływaniu, gdy chciałam pięknie zakręcić, robiąc fikołka w wodzie, ostro rąbnęłam głową w rodzaj "gzymsu" podwodnego, który miał służyć jako siedzisko w wodzie... Guz towarzyszył mi aż do powrotu do Polski, czyli jeszcze przez jakieś 3 tygodnie.
        A potem nadszedł czas na nurkowanie :D



        Jako że Koh Tao znane jest w całym świecie nurkowym jako jedno wielkie miejsce szkoleniowe, to szkół nurkowych jest tu cała masa. Każda taka szkoła posiada swój własny statek, pakuje tu kursantów i wypływa na różnorakie nurkowiska, jakie się wokół Koh Tao znajdują.




        Zabawa - super :D Jedno takie nurkowanie trwało dopóki komuś z nas ciśnieniomierz wskazywał ustalony limit wyczerpanego powietrza, wówczas wszyscy wychodziliśmy na powietrze. W sumie było nas troje kursantów (doszedł jeszcze młody Duńczyk), instruktorka oraz dziewczyna, która uczyła się na instruktora.
        Każdy w nurkowaniu ma swojego buddy'ego (no, czasem z wyjątkami) i razem sprawdza się sobie nawzajem sprzęt i razem nurkuje. Mój buddy to był sympatyczny facet, tylko chyba nieco zestresowany tym całym nurkowaniem :) Musiałam też go pilnować pod względem powietrza, bo z naszej grupy najszybciej mu się ono kończyło, a była zasada, że dajemy znać naszej instruktorce, gdy mamy 100, 70 i 50 barów (przy 70 rozpoczynaliśmy wynurzanie). A ten jakby o tym zapominał. A gdy mu przypominałam, to też nie dawał znać instruktorce i bywało tak, że sama to za niego robiłam... Dziwnie trochę, ale mimo wszystko bardzo dobrze nam się razem pływało :)


        Powietrza - w zależności od głębokości nurkowania i rodzaju ćwiczeń - wystarczało nam na 25-40 minut.
        Co widzieliśmy? Na początku głównie piasek, na którym powtarzaliśmy ćwiczenia z basenu - również po to, by nie niszczyć raf zanim nauczymy się odpowiednio wykorzystywać pływalność.
        Potem było już nieco więcej frajdy i sporo różnorakich rybek, roślin, płaszczek i innych podwodnych dziwadeł. Widoczność pod wodą była rewelacyjna :)
        A po nurkowaniu można było jeszcze trochę się pobawić...





        Po zakończonym kursie podstawowym stwierdziłam, że trochę mi mało... Zrobiłam więc dzień przerwy i poszłam na kurs zaawansowany :D


        Dzień przerwy był cudowny, bo w końcu można było w łóżku dłużej poleżeć i pobyczyć się na plaży. 







        Kurs zaawansowany zawiera w sobie 5 tzw."adventure dives", czyli nurkowań z przygodą. Obowiązkowo jest nurkowanie głębokie (kurs podstawowy uprawnia do nurkowania do głębokości 18 m, a  zaawansowany zwiększa ten limit do 30 m) oraz nawigacja z podwodnym kompasem, a do tego należy wybrać sobie 3 inne nurkowania. Ja wybrałam nurkowanie z ćwiczeniem pływalności, na wraku oraz nurkowanie nocne.
        Nurkowanie głębokie było najwspanialsze z nich wszystkich - przede wszystkim byliśmy w przepięknym miejscu o rewelacyjnej przejrzystości wody (do 20 m). Poza tym, im głębiej, tym więcej stworzeń się pojawia i jest po prostu ciekawiej. Najgłębiej zanurzyliśmy się na 28 m.
        Przy nurkowaniu z nawigacją towarzyszył nam inny nurek, który także szkolił się na instruktora. Rzecz polegała na tym, że mieliśmy zrobić równy kwadrat pod wodą, startując np. w kierunku północnym, a potem zakręcając na wschód, południe i zachód na odległość 10 kopnięć płetwami w każdym kierunku. Ja miałam zająć się kompasem, a mój buddy miał liczyć kopnięcia i dać mi znać, kiedy skręcić. Coś tam z tymi kopnięciami mu jednak nie poszło :) i odpłynęliśmy za daleko. Ten, co się szkolił na instruktora, płynął za nami i gdy zatrzymaliśmy się zdezorientowani, dał nam znać, że mamy płynąć przed siebie. Mnie coś nie pasowało, ale to w końcu on ponoć lepiej się na tym zna... I tak zgubiliśmy się jeszcze bardziej i trzeba było wypłynąć na powierzchnię :P



        W ostatnim dniu nurkowań zaczął padać deszcz! Pogoda zrobiła się pochmurna i na statku bujało niesamowicie, niemniej warunki do nurkowania raczej się nie zmieniły.


        Nurkowanie z ćwiczeniem pływalności było świetne. Przy dnie był przyczepiony metalowy kwadrat, przez który trzeba było przepłynąć z całym sprzętem - najpierw brzuchem do dołu, potem "na plecach", a następnie należało kwadrat opłynąć od góry, z wdziękiem zakręcić w dół i przepłynąć twarzą ku górze od drugiej strony. Kolejne ćwiczenie polegało na zwróceniu się w pionie głową do dołu, a nogami do góry. Elora dawała wówczas do ręki ołówek, którym na tabliczce położonej na dnie trzeba było napisać swoje imię, przy czym nie można było łokciem tego dna dotknąć. Myślałam, że się utopię ze śmiechu :)) Co się zniżałam, to musiałam nabrać powietrza, by podpłynąć nieco ku górze. Co nabrałam powietrza, to odpłynęłam kilka centymetrów za wysoko, więc trzeba było szybko to powietrze wydmuchać. I tak parę razy: góra-dół-góra-dół. Śmiech jakoś nieszczególnie w tym pomagał  :))
        Nurkowanie nocne też było super. Z latarkami, w ciemnościach - klimat niesamowity. W którymś momencie Elora kazała zgasić nam latarki i przemieszać rękoma wodę - pojawił się świecący plankton! Nie w takich ilościach, co prawda, co na Rabbit Island w Kambodży, ale i tak nieźle to wyglądało. Poza tym nocą pojawiają się też inne zwierzęta, w tym mieliśmy okazję zobaczyć ponad metrową rybę - olbrzym czekał z otwartą gębą aż wpłyną mu do niej małe rybki i potem tę czeluść zamykał.
        Nurkowanie na wraku było ostatnim i według mnie - najmniej fajnym. Przede wszystkim były tu spore tłumy nurków i chwilami niemal na siebie wpadaliśmy. Poza tym wrak pokryty był mułem, który wzbijał się, znacznie zmniejszając widzialność (nawet do niecałego metra), w związku z czym trzeba było bardzo uważać, żeby się na jakieś części tego wraku nie nadziać. I ostatnia rzecz - gdy podpłynęliśmy do mostku kapitana, po sterze nie było niemalże śladu, a tam, gdzie powinien się on znajdować, "wisiały" nieruchomo duże ryby. Okna były zarośnięte glonami. Wtedy doszło do mnie, że przecież tutaj miejsce miała duża tragedia, być może zginęli ludzie, a my teraz mamy z tego frajdę... Zrobiło mi się trochę nieswojo.
        W każdym razie nurkowanie bardzo mi się podoba i zapewne na tym nie poprzestanę :)


        Sama wyspa Koh Tao warta jest odwiedzenia z powodu całkiem ładnych plaż, zatok i punktów widokowych.
Poniżej jeden ze sztandarowych widoczków stąd:



Biały piasek na jednej z plaż:


        To na koniec kilka smakołyków. Poniżej jakieś curry, nie pamiętam już które :P


Ale hitem była zupa z bambusem :D Wzięłam na wynos, więc zapakowano mi ją w woreczek foliowy.




Jeśli w ciągu pół roku nie będę nurkować, to (teoretycznie przynajmniej) powinnam odświeżyć sobie pamięć na zajęciach basenowych. Już zaczynam jednak planować, gdzie by tu w sezonie pomiędzy wycieczkami wyskoczyć... :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz