wtorek, 21 kwietnia 2015

Azjatyckich wojaży podsumowanie

        Taa... Wszystko, co dobre... :)

        124 dni, nieco ponad 4 miesiące, 4 kraje... Kilometrów nie liczę, bo to nie o przebyte kilometry w podróży chodzi. A przynajmniej nie w mojej ;)

        Przyznaję, że wygląda to całkiem nieźle :)




        Zarówno w trakcie mej włóczęgi, jak i po powrocie, często pojawiało i pojawia się pytanie, dlaczego jadę sama i czy nie chciałabym mieć przy sobie jakiegoś towarzystwa. Cóż mogę odpowiedzieć? Najprostsza odpowiedź to taka, że jadę sama, bo mało kto może pozwolić sobie na 4 miesiące wolnego - od obowiązków, od pracy, od rodziny, od zarabiania pieniędzy... Nie mam nic przeciwko towarzystwu :) - w końcu wiele razy zdarzało się, że ktoś się po drodze przypałętał i kilka godzin czy dni spędzaliśmy razem. Choć nie ukrywam, że podróżowanie samemu też sprawia mi ogromną frajdę :) Zupełnie na co inne zwraca się uwagę, zupełnie inaczej odczuwa się świat, ludzi, otoczenie...

        Założenie było takie, by uciec zanim śniegi się pojawią i wrócić, gdy już będzie wiosna. Niestety w żadną stronę to się nie udało - listopad w Polsce był, co prawda, bezśnieżny, ale zima złapała mnie w Kijowie na przesiadce, gdy wylot był opóźniony o ponad 2 godziny, gdyż musieliśmy poczekać aż specjalną substancją pozbędą się pokrywy lodowej przywierającej do maszyny... A pod koniec marca i na początku kwietniu nastąpił wielki nawrót zimy i też się załapałam :))

        Jaka była ta podróż? Hm... Było... przyjemnie. Słonecznie. Przez większość czasu ciepło (bo przecież i 5 stopni pojawiało się w nocy w północnej Tajlandii i północnym Laosie...). Ale w porównaniu do Ameryki Południowej... nie, tego jednak nie da się porównać :)
        Było to też dość widoczne w stylu pisania samego bloga. Moja mama zwróciła uwagę, że jakiś taki jest mniej ekspresyjny, jakby nie do końca mnie to wszystko bawiło. Coś w tym jest - gdzie tu Przygody? :P Azja Południowo-Wschodnia - mimo że to Azja - jednak jest dość dobrze zorganizowana pod kątem turystycznym. Zwłaszcza Tajlandia niesamowicie tu przoduje - wszystko idzie zgodnie z planem, mało co może zaskoczyć, a do tego jest tanio i bezpiecznie. Nuuuuda :P 
        Ja lubię absurdy (nie bez powodu zresztą najczęściej pilotuję wycieczki do Rumunii), a tu jakoś tego brakowało. No, może czasami te absurdy się pojawiały, ale to też musiałam się postarać, tzn. znaleźć się w miejscach, które nie są turystyczne, jak np. Mae Hong Son i 3 godziny oczekiwania na autobus, czyli moje najpiękniejsze chwile w Tajlandii (spotkanie z mnichem, który kupił mi coca-colę i poczęstował czym tam dobrego miał, kobietka, która też mnie poczęstowała naleśnikiem czy sympatyczny śmiech i komentarze kilku kobiet na widok białej z dużym plecakiem cierpliwie czekającej na autobus). Inne absurdy? Drałowanie pieszo przez 25 km w północnym Laosie w skwarze i z bananem na twarzy (do czasu :P :)), gdy to na mój widok gęby się rozdziewały i łyżki z jedzeniem zatrzymywały w powietrzu. Szpital wietnamski, w którym nie robią badania krwi. I Kambodża, gdzie motor trzeba było wymieniać 3 razy pod rząd, gdzie wesela odbywają się na targowiskach, a panienki w super kieckach, prosto od fryzjera i kosmetyczki, brudzą te kiecki w targowym kurzu...
        Było kilka absurdów. Ale mało i nie aż tak zaskakujących, jak w Ameryce Południowej, gdzie na każdym rogu jest w stanie coś cię zaskoczyć :)
        Ale była to dobra podróż. Sporo kawałka świata zjechałam, sporo zobaczyłam, sporo się dowiedziałam. Tylko nowych doświadczeń nie było zbyt wiele. Chociaż było i nurkowanie. Święta Bożego Narodzenia w buddyjskim klasztorze. Picie z lokalsami na cmentarzu wina ryżowego (i wylądowanie z tej okazji w szpitalu w Sajgonie). Spływy Mekongiem. Przemierzenie wodnej jaskini na dętce. Była niesamowita gościnność Khmerów...
        Nikt mnie tym razem nie okradł :) Tylko przywiozłam ze sobą namacalną pamiątkę na ciele w postaci kilku małych i jednej kilkunastocentymetrowej blizny na ręce po wypadku motorem... Ot, taki tatuaż :P

        Najwspanialszy moment? Właśnie to picie wina na cmentarzu z mniejszością etniczną Jarai w górach - było to takie proste, niewymuszone, autentyczne. Oni się cieszyli, że biała szanuje ich tradycje i chce w nich uczestniczyć, a ja byłam wzruszona, jak mnie przyjęli i nic w zamian nie oczekiwali.
        Który najciekawszy według mnie kraj z tych czterech? Kambodża. Bo właśnie najwięcej rzeczy jest tu w stanie człowieka zaskoczyć i absurdy zdarzają się częściej. I ta przeogromna życzliwość i gościnność :) Choć i Kambodża jest już mocno turystyczna.
        Najlepszy smakołyk? No ba... Kawa wietnamska :D Rany, jaka dobra, jaka przepyszna, jaka doskonała... I płyną 3 kilogramy (statkiem) :D Będą w czerwcu! :D (Ale kuchnia tajska wcale nie jest tak daleko za kawą :P)
        Najciekawsi ludzie spotkani po drodze?... To często ludzie właśnie powodują, że podróż jest wyjątkowa, nabiera barw i charakteru. Z Azjatów, to chyba wymieniłabym właśnie tego mnicha spotkanego w Mae Hong Son, Wietnamczyka, z którym skumplowałam się na Wyspie Króliczej, przewodnika z Kampot... W sumie to jakoś niewielu lokalsów tym razem miałam okazję poznać. A z podróżników byłby to zapewne Layne (amerykański wariat); Marcin (w zasadzie to pół-lokals, pół-obcokrajowiec), dzięki któremu znalazłam się w klasztorze buddyjskim; Izaak, specyficzny 70-letni Izraelczyk, z którym podróżowałam chwilę po Delcie Mekongu; Oliver, który zbierał mnie z drogi i katował gorącą wodą z mydłem po wypadku w Kambodży tak, że odgrażałam się, iż mu przyłożę...

        Widziałam, czytałam i odwiedzałam wiele miejsc związanych z cierpieniem i nieszczęściem ludzi, które wywoływane było licznymi zawieruchami dziejowymi. Sporo z nich ma nadal swoje konsekwencje w chwili obecnej i nie zapowiada się, by szybko miały się skończyć (jak np. niewybuchy powodujące corocznie śmierć wielu osób czy chemikalia rozpylane przez Amerykanów w czasie wojny z Wietnamem, co wywołało nieodwracalne zmiany w DNA). Sporo zatem cierpienia, ale zaobserwować również było można różne drogi prowadzące do szczęścia czy też ich poszukiwanie (w tym choćby i medytacja).

        Świadoma jestem tego, że czasem przesadzałam na blogu ze szczegółami dotyczącymi różnych sytuacji. No bo co kogo obchodzi, że droga zajęła 9 h albo że przez 2 h w skwarze szukałam zakwaterowania, albo że wieczorem padałam ze zmęczenia, albo jak wyglądał dialog z, dajmy na to, sprzedawcą biletów. To, co chciałam osiągnąć poprzez pisanie bloga, to nie było tylko opisanie ciekawych miejsc w Azji, ale też pokazanie, jak sama podróż wygląda. Czasami jest tak, że wydaje nam się, że ktoś jedzie na te 4 miesiące w egzotykę, zobaczy masę interesujących zabytków, pozna kulturę, religie, posmakuje nowych dań, innych smaków i w ogóle będzie super! Owszem, super bywa :) Ale zabytki, kultura, dobre jedzenie itd. to zaledwie ułamek podróży, bo jej przeważająca część to mimo wszystko jest prostowanie zesztywniałych nóg po długiej i niewygodnej jeździe w autokarze, dźwiganie tych niemal 20 kilogramów na plecach i wędrowanie od guesthousu do guesthousu, gdzie wszystko jest zajęte, a słoneczko tak przypieka, że się kleisz, pot ścieka ci po łokciu i marzysz wyłącznie o zimnym prysznicu... Bo bywają też chwile, gdy masz wszystkiego dość :) Gdy zjadłbyś jakieś pierogi albo zupę pomidorową. Gdy napiłbyś się dobrego wina (którego w Azji niestety brak). Gdy ległbyś przed telewizorem, nie robiąc absolutnie nic... 
        Ale w końcowej fazie rzeczywiście nie ma to aż takiego znaczenia :) Tylko czasem trzeba się odpowiednio nastawić i przeć przed siebie ;)

        Tą część Azji na pewno mogę polecić osobom, które chciałyby rozpocząć swoją przygodę z podróżowaniem na własną rękę do egzotycznych krajów - jest naprawdę bezpiecznie (nawet samemu ciężko się władować w tarapaty - wiem, bo kilka razy próbowałam i nic z tego nie wyszło :P), w większości miejsc łatwo się podróżuje, a nadal jest w miarę egzotycznie.

        Pewien "zarzut", jaki usłyszałam od czytelnika tego bloga, dotyczył mojego "skąpstwa" :)) Cóż, moje pochodzenie poznańsko-krakowskie zapewne ma z tym sporo wspólnego :) Choć bardzo często bywało tak, że to właśnie kwestie płacenia czy też raczej nie dania się orżnąć i oszukać były najbardziej emocjonujące (bo irytujące, czasem szokujące czy wręcz śmieszne) i może stąd też tyle znajdowały one miejsca na blogu... Niestety jest tak, że tam, gdzie pojawiają się biali turyści, tam panuje przekonanie, że są oni bogaci, w związku z czym mogą płacić kwoty 3-, 4-, a nawet 10 razy większe. A że ja się na to rzadko kiedy zgadzałam, to wychodziło jak wychodziło :P
        A skoro już przy pieniądzach jesteśmy, to częstym pytaniem - chyba nawet częstszym od tego, dlaczego podróżuję sama - było pytanie: a ile to kosztowało?
        Mimo zarzuconego mi skąpstwa :), to przyznaję szczerze, że można było podczas tej podróży wydać znacznie mniej (ale też i o wiele wiele więcej). Najczęściej starałam się oszczędzać na zakwaterowaniu, za to nie szczędziłam na odwiedzanych zabytkach, nawet jeśli wstępy były kosztowne, albo można było dostać się gdzieś wyłącznie moto-taxi (na co mogło pójść i 10$). Zazwyczaj też próbowałam różnego jedzenia, patrząc jedynie na to, czy aby na pewno nie przepłacę za dużo (bo że w Wietnamie obcokrajowcy płacą więcej, to przyjęłam na klatę, ale rezygnowałam, jeśli żądana cena wynosiła więcej niż 3-krotność tego, co płacili lokalsi). Czasem wolałam z czegoś zrezygnować niż przyłożyć się do podwyższania cen i oszukiwania białych.
        Na pewno całość wyszłaby mniej, gdybym podróżowała z kimś. Cała kwota poleciałaby wówczas przynajmniej o 20-30% w dół z racji tego, że za noclegi płaciłam cenę podwójną, tj. cenę za pokój 2-osobowy, bez znaczenia, że byłam w nim sama. Podobnie byłoby z transportem typu tuk-tuk, który również można byłoby podzielić. Trzeba to na pewno wziąć pod uwagę, patrząc na poniższe koszty, bo jednak większość osób jeździ przynajmniej w parach :)
        Koszty można by obniżyć również, jeżdżąc autostopem. W każdym z odwiedzonych przeze mnie krajów ten autostop miał miejsce, było ciekawie i też bezpiecznie. Jednak transport jest tu na tyle tani, że zamiast stać w 40-stopniowym upale, to czasem jednak wygodniej było jechać tym autobusem... 

KOSZTY:
przelot w 2 strony (WAW - KBP - BKK): 1700 zł
Tajlandia (na północ od Bangkoku) - 36 dni: ok. 75 zł/dzień (z visa run)
Laos - 28 dni: ok. 90 zł/dzień (z wizą)
Wietnam - 21 dni: ok. 90 zł/dzień (+ wiza 70$, gotowa następnego dnia po złożeniu papierów)
Kambodża - 19 dni: ok. 110 zł/ dzień (+ 30$ wiza + 300 zł lot do Bangkoku)
Tajlandia (wyspy, południe) - 20 dni: ok. 110 zł/dzień (+ 1600 kursy nurkowe: podstawowy i zaawansowany)
SUMA: ok. 15 500 zł za całość (łącznie z biletem lotniczym i kursami nurkowymi)

        Jak na 4 miesiące w nieustannej podróży, to jednak nie jest to aż tak wiele :) Poza tym doszłam do bardzo mądrego wniosku: nie po to tyram w sezonie letnim, żeby potem nie móc sobie pozwolić na to czy owo :P

        Jest to już ostatni wpis z tej podróży. Pomalutku będę uzupełniać też galerię ze zdjęciami, ale najpierw muszę te kilkadziesiąt GB uporządkować...

        Poniżej jeszcze szczegółowe mapy przebytej trasy w każdym z krajów:

TAJLANDIA (na północ od Bangkoku)


LAOS

WIETNAM


KAMBODŻA

 TAJLANDIA (południe, wyspy)


        Na koniec chciałabym też podziękować wszystkim czytelnikom i kibicom za śledzenie losów włóczęgi na końcu świata, jak i za wiele dobrych słów, które pojawiały się czy to na blogu, na facebooku, w mailach czy w bezpośrednich rozmowach na skypie :) Cieszy mnie ogromnie, że tak naprawdę nie podróżowałam sama, ale była nas tam całkiem spora rzesza :)) Dzięki! I zapraszam do kolejnych podróży ;)


1 komentarz:

  1. Dzięki Siostra (Ciociu :P ) za świetne podsumowanie ;)
    M.

    OdpowiedzUsuń