Pociąg na 1,5 h drogi miał dodatkowe 30 min opóźnienia, więc nie tak źle. Gdy dotarłam na miejsce, było już jakiś czas po zmroku, co mnie trochę niepokoiło, ale zupełnie niepotrzebnie.
Po wyjściu z dworca pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to same tajskie nazwy, zero napisów w alfabecie łacińskim. I żadnych białych. No to faktycznie trafiłam do niszowego miejsca.
Zaczęłam błąkać się po ulicach, szukając zakwaterowania. Ale hostelów brak... Choć może i coś było, ale w kwiatkach rozczytywać się nie umiem. Za to kilka osób przyjaźnie i zupełnie bezinteresownie się do mnie uśmiechało, co było naprawdę sympatyczne. W końcu zapytałam dziewczyny siedzącej bokiem na motorze, czy nie wie, czy jest tu gdzieś jakiś hostel. Oczywiście ni w ząb angielskiego, więc składam dłonie, przykładam do policzka i przechylam głowę - czyli pokazuję jej międzynarodowy znak oznaczający spanie. Śmieje się, kręci głową i wygląda na to, że chce mi powiedzieć, że takich rzeczy to tu nie mają. Moje usilne starania dostrzega inna dziewczyna, która coś tam po angielsku rozumie i ona w końcu doprowadza mnie do hotelu. Płacę sporo, bo 250 bahtów, czyli tyle, co w Bangkoku, z tym, że tym razem jest to pokój 2-osobowy, przestronny, dodatkowo z oknem i telewizorem. Niestety w większości miejsc będę płacić więcej, niż bym płaciła podróżując z kimś - np. w Bangkoku za 2 noce zapłaciłam 500 bahtów, a 2-osobowy pokój kosztował 600 bahtów (czyli w jedynce płacę 25 zł/noc, w dwójce 15 zł/noc). Jakkolwiek to nie zabrzmi - dobrze byłoby znaleźć kogoś do współdzielenia łóżka :D
Gdy ujrzałam jednak pokój w Siam Hotel w Nakhom Patham, to stwierdziłam, że dałam się zrobić, bo takie lokum powinno kosztować max 150 bahtów. I tak wytargowałam niższą cenę, ale zarówno babka na recepcji jak i ja byłyśmy świadome, że za dużego wyboru, to ja tu nie mam...
A co do pani na motorze, to jeszcze kilka takich spotkałam. Siedzą po prostu bokiem i czekają. Ale dziwne mi to się wydało dopiero, gdy taka kobitka miała na nogach pantofelki na wysokim obcasie... I pomyśleć, że ja z moim pytaniem o nocleg w formie złożonych do snu rąk musiałam trafić akurat na panienkę lekkich obyczajów :))
A co do pani na motorze, to jeszcze kilka takich spotkałam. Siedzą po prostu bokiem i czekają. Ale dziwne mi to się wydało dopiero, gdy taka kobitka miała na nogach pantofelki na wysokim obcasie... I pomyśleć, że ja z moim pytaniem o nocleg w formie złożonych do snu rąk musiałam trafić akurat na panienkę lekkich obyczajów :))
Zakwaterowałam się i poszłam poszukać czegoś na ząb, bo o tutejszej 19.00 organizm domaga się obiadu. W jednej z garkuchni wskazałam coś, co w miarę ładnie wyglądało... a jak paliło! Jestem miłośnikiem przypraw i pikantnych potraw, ale ogień w ustach, to dla mnie za wiele... Dobrze, że blisko był sklep - chwyciłam zimne mleko truskowe, co za ulga...
Ale jak widać za dużo to mnie to nie nauczyło, bo skusiłam się na owoce morza (pani nawet specjalnie umoczyła je w tłuszczu, żeby ładnie na zdjęciu wyglądały):
Pyta czy chcę pikantnego sosu... "Troszeczkę!" - dobrze, że jeszcze trochę mleka truskawkowego miałam.
Do Nakhon Pathom docierają tylko nieliczni turyści. Okazuje się też zresztą, że coś napisów w alfabecie łacińskim można znaleźć, a nawet czasem uda się 2 słowa po angielsku powiedzieć, ale raczej nie więcej. Za to ludzie są bardzo otwarci :) To, co jednak przyciąga tych nielicznych, to największa (ponoć) stupa na świecie, mierząca 120 m. Według legendy sam Budda miał w tym miejscu odpoczywać, więc chcąc uczcić to zdarzenie, już od ósmego wieku zaczęto budować tu świątynię, która rozrastała się z biegiem czasu.
Byłam tutaj zarówno wieczorem przy pięknym podświetleniu (i braku opłat), jak i następnego dnia "rano" (już z biletem). Wieczorem trochę się pokręciłam, było w zasadzie pusto. Schodząc natrafiłam już na zamkniętą bramę... I pomyśleć, że mnie nie wygonili, mimo że już zamykali :) Pewnie nie wiedzieli, jak mi to powiedzieć, żebym zrozumiała :P Ale ciężkie i wysokie na kilka metrów wrota już sama musiałam sobie otwierać.
Następnego dnia więcej ludzi już tu się kręciło, w tym też nawet kilkoro białych, ale wyglądali na takich, co są tu tylko przejazdem i to ze swoimi przewodnikami.
Za dnia otwarta też była mała świątynia wykuta w skale. Nie zauważyłam, żeby ktoś tam wchodził, ale ja nie omieszkałam zajrzeć :) Ciekawa rzecz, choć nijako to się miało do tego, co miałam zobaczyć 2 dni później...
Byłam tutaj zarówno wieczorem przy pięknym podświetleniu (i braku opłat), jak i następnego dnia "rano" (już z biletem). Wieczorem trochę się pokręciłam, było w zasadzie pusto. Schodząc natrafiłam już na zamkniętą bramę... I pomyśleć, że mnie nie wygonili, mimo że już zamykali :) Pewnie nie wiedzieli, jak mi to powiedzieć, żebym zrozumiała :P Ale ciężkie i wysokie na kilka metrów wrota już sama musiałam sobie otwierać.
Następnego dnia więcej ludzi już tu się kręciło, w tym też nawet kilkoro białych, ale wyglądali na takich, co są tu tylko przejazdem i to ze swoimi przewodnikami.
A teraz mała przygoda kulinarna :)
Gdy zbliżała się godzina 13, poczułam, że w końcu nadszedł czas na śniadanie. Przechadzając się między stoiskami, zachęcił mnie skinieniem głowy i uśmiechem pewien kucharz. Nic się nie odezwał, co oznaczało, że po angielsku to ja się z nim nie dogadam. Z powątpiewaniem rozejrzałam się, czy aby chociaż będę w stanie wskazać mu ręką, co mogłabym zjeść. Widząc to, wyciągnął spod stołu menu! Z kilkoma wypłowiałymi zdjęciami dań i nazwami po angielsku!
No, tak to my możemy rozmawiać... Nie wszystkie dania miały swoje zdjęcia, zresztą i tak po wypranych fotkach trudno było się domyśleć, co za danie pokazują. Wybrałam smażony makaron tajski z sosem sojowym i owocami morza. Pokazuję mu wybraną pozycję, a on chwilę wpatruje się w napis, a potem idzie... od klienta do klienta i pyta się, czy rozumieją, co tam jest napisane... Ten, co zrobił kucharzowi to menu, zapomniał zrobić mu tajską ściągę :))
Uśmiecham się do tego biedaka, więc podchodzi do mnie i pokazuje najbliższy napisowi obrazek. Cóż mam zrobić, na zdjęciu nic nie da się rozpoznać, więc kiwam głową, że może być to. Siadam i czekam na to, co dostanę.
Już po pierwszym składniku wyciągniętym z lodowki widzę, że to jednak nie będzie makaron z owocami morza. Z lekkim obrzydzeniem zastanawiam się, co to może być... Wygląda jak surowa słonina pocięta na cieniutkie plasterki. Takie jakby duże płaty flaków. Przygoda, przygoda!...
Nie jest źle. Flaki okazują się być mdłymi płatami makaronu (jakby pociętej lasagne), do tego jakieś roślinki, chyba jajko i mięso kurczakopodobne. Przede mną pojawił się stos ostrych sosów i jeszcze ostrzejszych przypraw - całe szczęście to danie nie było z góry przyprawiane.
Zjadłam, zapłaciłam, podziękowałam :)
Druga przygoda kulinarna spotkała mnie zaraz za rogiem - khao laam:
Część zjadliwa znajduje się wewnątrz kory bambusa i jest to ryż z (chyba) rodzajem czerwonej fasolki albo czymś podobnym, co gotowane jest w mleku kokosowym. Po otwarciu wygląda tak:
Część zjadliwa znajduje się wewnątrz kory bambusa i jest to ryż z (chyba) rodzajem czerwonej fasolki albo czymś podobnym, co gotowane jest w mleku kokosowym. Po otwarciu wygląda tak:
...i przed pierwszym kęsem pomyślałam "Mój Boże, zaraz zwymiotuję..." Czyli jak przy wielu tajskich daniach po pierwszym rzucie oka :)) Ale było to zjadliwe (zazwyczaj mimo kiepskiego wyglądu jest smaczne), choć na pewno nie będzie to mój ulubiony deser.
Kawa! Nawet mrożona! :D
P.S. Fotki:
Bangkok
Nakhon Pathom
P.S. 2 Swoją drogą od kilku dni jestem w Kanchanaburi, zasiedziałam się trochę, ale czas wykorzystuję intensywnie :) Tylko że... w miejscu pierwszego zakwaterowania (czyli w domku na wodzie) jeszcze przed 8 obudził mnie remont domku dokładnie naprzeciwko. W miejscu drugiego zakwaterowania (bo taniej; również domek, ale już nie na wodzie) mam pełzających i fruwających współlokatorów, no i budowany intensywnie i głośno hotel tuż obok od 7 rano...
A gdyby tak przespać się gdzieś blisko natury, gdzie jest cicho, spokojnie i pięknie...? Na przykład w namiocie w parku narodowym z najsławniejszymi tajskimi wodospadami... :D