"Proszę państwa, mówi kapitan. Za kilka minut rozpoczniemy lądowanie w Bangkoku. Mamy piękną pogodę! Witamy w Krainie Uśmiechu, gdzie Słońce uśmiecha się szeroko całymi swoimi 32 stopniami Celsjusza, a półnadzy panowie czekają z ofertą masażu tajskiego oraz z drinkami z palemką!"
Fakt, jest to dość wolne tłumaczenie słów kapitana - ale przecież tak mógłby powiedzieć, co nie? :P
I co widać było z okien samolotu? Słońce! Jest, jest Słońce!! Znalazłam! :D
Ale zanim do tego doszło...
***
"Proszę państwa, mówi kapitan. Nasze obecne opóźnienie wynosi 1,5 godziny. Czekamy na specjalną maszynę z płynem, który rozmrozi zlodowaciałą skorupę, pokrywającą samolot. Nie możemy wylecieć, dopóki to nie nastąpi."
Tutaj już nic od siebie nie dodałam... Po wyjściu z samolotu w Kijowie opadła mi przysłowiowa kopara i to dosłownie. Raczej kontroluję tego typu reakcje, a tu jednak szczęka po prostu bez jakiejkolwiek mojej wiedzy poleciała w dół. Koniecznie chciałam z Polski uciec przed pierwszymi śniegami, a totalnie się nie spodziewałam, że w Kijowie zdążę jeszcze zmarznąć, poczuć śnieg na twarzy i wylecieć z 2-godzinnym opóźnieniem z racji zlodowaciałego samolotu...
***
Po wyjściu z pociągu kursującego z lotniska w Bangkoku, pierwsze moje skojarzenie było ze Sri Lanką - to samo powietrze, duchota, wilgotność i zapachy :) I ciągle mam odruch porównywania Colombo i Bangkoku. Szczerze mówiąc, to spodziewałam, że będzie tu większy chaos niż jest w rzeczywistości. Mam wrażenie, że Colombo jest jednak bardziej zwariowane, szalone, co głównie widać tam na drogach. Oczywiście do warunków europejskich jest tu daleko, ale jakoś szybko przyszła mi umiejętność poruszania się między jeżdżącymi samochodami, autobusami, motocyklami i tuk-tukami. Chyba że to jest jak jazda na rowerze - tego się nie zapomina :P
Dość szybko nauczyłam się również, że przechodząc przez ulicę, nie zwraca się uwagi na kolor światła - przechodzi się wtedy, kiedy nic nie jedzie (a przynajmniej nie jedzie aż tak blisko, żeby nie zdążyć przebiec). Bo czasem jest zielone i fizycznie nie da się przejść. Czasem jest czerwone, ale nic nie jedzie. Czasem jest tak, że z jednej strony ulicy piesi widzą czerwone, ale przy tej samej ulicy, ale z jej drugiej strony, światło jest zielone... I że niby co? Tylko jedni mogą iść? A czasem jest tak jak na zdjęciu poniżej:
Czyli że można sobie wybrać?...
W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny, do którego też szybko przywykłam. Przede wszystkim na chodniku mijając motocykle. Bo Bangkok jest niesamowicie zakorkowany. A motocyklem po chodniku to przeciez szybciej. Więc albo pieszy od razu dostosuje się do ruchu lewostronnego albo zostanie stratowany.
Dość szybko nauczyłam się również, że przechodząc przez ulicę, nie zwraca się uwagi na kolor światła - przechodzi się wtedy, kiedy nic nie jedzie (a przynajmniej nie jedzie aż tak blisko, żeby nie zdążyć przebiec). Bo czasem jest zielone i fizycznie nie da się przejść. Czasem jest czerwone, ale nic nie jedzie. Czasem jest tak, że z jednej strony ulicy piesi widzą czerwone, ale przy tej samej ulicy, ale z jej drugiej strony, światło jest zielone... I że niby co? Tylko jedni mogą iść? A czasem jest tak jak na zdjęciu poniżej:
Czyli że można sobie wybrać?...
W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny, do którego też szybko przywykłam. Przede wszystkim na chodniku mijając motocykle. Bo Bangkok jest niesamowicie zakorkowany. A motocyklem po chodniku to przeciez szybciej. Więc albo pieszy od razu dostosuje się do ruchu lewostronnego albo zostanie stratowany.
Ledwo wyszłam ze wspomnianego pocigu, a już miałam okazję poczuć nieco adrenaliny. Teoretycznie miałam pójść na przystanek i łapać stamtąd autobus do dzielnicy, gdzie był mój hostel. Teoretycznie, bo na owym przystanku nie było w spisie numeru mojego autobusu (choć na niego zmierzając widziałam takowy po drodze), poza tym siedziałam na przystanku z 15 minut, a żaden inny potencjalny pasażer się na nim nie zjawił. Ruszyłam więc w odpowiednim kierunku, w międzyczasie pytając kierowcę tuk-tuka za ile zawiezie mnie na miejsce. 300 bahtów (tajska waluta, ok. 30 zł). Jeszcze czego... poszłam dalej. Zagadał do mnie kierowca motocykla. Z miną pod tytułem "Wątpię..." pokazałam mu swój ogromniasty plecak na plecach i mniejszy z przodu. On jakoś nie widział w tym problemu... Miło się uśmiechał, nie chciał za wiele, więc stwierdziłam - czemu nie spróbować? Jeszcze jakoś z tyłu głowy usłyszałam głos mamy, wymuszający obietnicę, że będę rozsądna (co mama i tak skwitowała słowami: "Jakoś w to nie wierzę..."), ale przecież facet wygląda na takiego, co wie, co robi, a ja już po prostu chciałam pozbyć się bagażu, napić się czegoś zimnego i zjeść coś dobrego. Mniejszy plecak kierowca ułożył przy swoich nogach, duży akurat wpasował się na siedzenie za mną. Założyłam obowiązkowy kask - i pognaliśmy pod mój hostel :)
Moja klitka bardzo mocno przypomina mi pokój w Ayacucho, z którego w zeszłym roku ukradziono mi najcenniejsze rzeczy (treki, ładowarki, tablet z 14 GB zdjęć, co boli do dnia dzisiejszego...) Brak tu okna, jest łóżko, wiatrak na suficie, do tego szafeczka i mała suszarka na ubrania. Teoretycznie jest to pokój 1-osobowy, ale ściany są tak cienkie, że wszystko przez nie słychać, do tego pomiędzy pokojami są pod sufitem okienka zalepione siatką. I tak np. wczoraj po mojej prawej stronie dość wyraźnie słychać było baraszkującą niemiecką parę, za to jakąś chwilę temu po lewej stronie baraszkowali Polacy, ale dziewczyna jest niesamowicie marudna, no i chyba oni nie za bardzo się lubią, bo ciągle się kłócą...
Największym problemem, z jakim muszę się tutaj zmierzyć, są bezsenne noce i przeżywany koszmar związany ze wstawaniem. To tak jakby ktoś kazał ci iść spać najpóźniej o godzinie 18.00 i wstać o godzinie 2.00 w nocy. Po kilku ładnych godzinach przerzucania się z boku na bok, w końcu zasnęłam ok. 3 w nocy czasu tutejszego (ok. 21 czasu polskiego) - i to chyba tylko dlatego, że zmęczona byłam podróżą. Ledwo zwlekłam się rano przed tutejszą 10 (co i tak jest niemałym sukcesem, bo to 4 według mojego zegara biologicznego).
Taką mniej więcej miałam minę podczas wstawania:
Troszkę czasu minie zanim przyzwyczaję się do zmiany o 6 godzin. Dotyczy to też posiłków, bo np. pierwsze dzisiejsze jedzenie zjadłam około 16.00..., a teraz minęła północ i mimo wciągnięcia jeszcze potem zupy - jestem głodna!
A blisko mojego hotelu dostałam wczoraj taki oto smakołyk :) (na zdjęciu z Coca-Colą)
Pad Thai jest chyba najbardziej popularnym daniem tajskim - smażony specjalny rodzaj makaronu, posiekane orzeszki ziemne, młoda cebulka, jajko, jakieś warzywka i kiełki. Mniam mniam mniam :) A to wszystko za całe 60 bahtów! (6 zł)
Na zdjęciu jest łyżka i widelec - stwierdziłam, że z pałeczkami przy moim kciuku może być kiepsko, choć zastanawiam się czy jednak nie będzie mi łatwiej jeść właśnie nimi, bo z widelcem czy łyżką i tak nie najlepiej sobie radzę...
Problem zresztą pojawia się dość często, jak choćby przy praniu ręcznym czy nawet przy robieniu zdjęć, bo kciuk jest najwygodniejszy do zmiany ustawień aparatu. Poza tym dziś po prysznicu okazało się, że to wcale nie brud spowodował, że po zdjęciu opaski część zakryta dłoni była jaśniejsza... Jeszcze tydzień takiego opalania i matki dzieciom będą mnie pokazywać jako kuriozum.
No i ktokolwiek pyta, co zrobiłam z kciukiem, ten sam sobie odpowiada, że pewnie kogoś pobiłam. Czy ja naprawdę tak groźnie wyglądam?...
Taką mniej więcej miałam minę podczas wstawania:
Troszkę czasu minie zanim przyzwyczaję się do zmiany o 6 godzin. Dotyczy to też posiłków, bo np. pierwsze dzisiejsze jedzenie zjadłam około 16.00..., a teraz minęła północ i mimo wciągnięcia jeszcze potem zupy - jestem głodna!
A blisko mojego hotelu dostałam wczoraj taki oto smakołyk :) (na zdjęciu z Coca-Colą)
Pad Thai jest chyba najbardziej popularnym daniem tajskim - smażony specjalny rodzaj makaronu, posiekane orzeszki ziemne, młoda cebulka, jajko, jakieś warzywka i kiełki. Mniam mniam mniam :) A to wszystko za całe 60 bahtów! (6 zł)
Na zdjęciu jest łyżka i widelec - stwierdziłam, że z pałeczkami przy moim kciuku może być kiepsko, choć zastanawiam się czy jednak nie będzie mi łatwiej jeść właśnie nimi, bo z widelcem czy łyżką i tak nie najlepiej sobie radzę...
Problem zresztą pojawia się dość często, jak choćby przy praniu ręcznym czy nawet przy robieniu zdjęć, bo kciuk jest najwygodniejszy do zmiany ustawień aparatu. Poza tym dziś po prysznicu okazało się, że to wcale nie brud spowodował, że po zdjęciu opaski część zakryta dłoni była jaśniejsza... Jeszcze tydzień takiego opalania i matki dzieciom będą mnie pokazywać jako kuriozum.
No i ktokolwiek pyta, co zrobiłam z kciukiem, ten sam sobie odpowiada, że pewnie kogoś pobiłam. Czy ja naprawdę tak groźnie wyglądam?...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz