sobota, 29 listopada 2014

Nakhon Pathom

        Pociąg na 1,5 h drogi miał dodatkowe 30 min opóźnienia, więc nie tak źle. Gdy dotarłam na miejsce, było już jakiś czas po zmroku, co mnie trochę niepokoiło, ale zupełnie niepotrzebnie.
        Po wyjściu z dworca pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to same tajskie nazwy, zero napisów w alfabecie łacińskim. I żadnych białych. No to faktycznie trafiłam do niszowego miejsca.

        Zaczęłam błąkać się po ulicach, szukając zakwaterowania. Ale hostelów brak... Choć może i coś było, ale w kwiatkach rozczytywać się nie umiem. Za to kilka osób przyjaźnie i zupełnie bezinteresownie się do mnie uśmiechało, co było naprawdę sympatyczne. W końcu zapytałam dziewczyny siedzącej bokiem na motorze, czy nie wie, czy jest tu gdzieś jakiś hostel. Oczywiście ni w ząb angielskiego, więc składam dłonie, przykładam do policzka i przechylam głowę - czyli pokazuję jej międzynarodowy znak oznaczający spanie. Śmieje się, kręci głową i wygląda na to, że chce mi powiedzieć, że takich rzeczy to tu nie mają. Moje usilne starania dostrzega inna dziewczyna, która coś tam po angielsku rozumie i ona w końcu doprowadza mnie do hotelu. Płacę sporo, bo 250 bahtów, czyli tyle, co w Bangkoku, z tym, że tym razem jest to pokój 2-osobowy, przestronny, dodatkowo z oknem i telewizorem. Niestety w większości miejsc będę płacić więcej, niż bym płaciła podróżując z kimś - np. w Bangkoku za 2 noce zapłaciłam 500 bahtów, a 2-osobowy pokój kosztował 600 bahtów (czyli w jedynce płacę 25 zł/noc, w dwójce 15 zł/noc). Jakkolwiek to nie zabrzmi - dobrze byłoby znaleźć kogoś do współdzielenia łóżka :D
        Gdy ujrzałam jednak pokój w Siam Hotel w Nakhom Patham, to stwierdziłam, że dałam się zrobić, bo takie lokum powinno kosztować max 150 bahtów. I tak wytargowałam niższą cenę, ale zarówno babka na recepcji jak i ja byłyśmy świadome, że za dużego wyboru, to ja tu nie mam...
        A co do pani na motorze, to jeszcze kilka takich spotkałam. Siedzą po prostu bokiem i czekają. Ale dziwne mi to się wydało dopiero, gdy taka kobitka miała na nogach pantofelki na wysokim obcasie... I pomyśleć, że ja z moim pytaniem o nocleg w formie złożonych do snu rąk musiałam trafić akurat na panienkę lekkich obyczajów :))
        Zakwaterowałam się i poszłam poszukać czegoś na ząb, bo o tutejszej 19.00 organizm domaga się obiadu. W jednej z garkuchni wskazałam coś, co w miarę ładnie wyglądało... a jak paliło! Jestem miłośnikiem przypraw i pikantnych potraw, ale ogień w ustach, to dla mnie za wiele... Dobrze, że blisko był sklep - chwyciłam zimne mleko truskowe, co za ulga...
        Ale jak widać za dużo to mnie to nie nauczyło, bo skusiłam się na owoce morza (pani nawet specjalnie umoczyła je w tłuszczu, żeby ładnie na zdjęciu wyglądały):





        Pyta czy chcę pikantnego sosu... "Troszeczkę!" - dobrze, że jeszcze trochę mleka truskawkowego miałam.
        Do Nakhon Pathom docierają tylko nieliczni turyści. Okazuje się też zresztą, że coś napisów w alfabecie łacińskim można znaleźć, a nawet czasem uda się 2 słowa po angielsku powiedzieć, ale raczej nie więcej. Za to ludzie są bardzo otwarci :) To, co jednak przyciąga tych nielicznych, to największa (ponoć) stupa na świecie, mierząca 120 m. Według legendy sam Budda miał w tym miejscu odpoczywać, więc chcąc uczcić to zdarzenie, już od ósmego wieku zaczęto budować tu świątynię, która rozrastała się z biegiem czasu.
        Byłam tutaj zarówno wieczorem przy pięknym podświetleniu (i braku opłat), jak i następnego dnia "rano" (już z biletem). Wieczorem trochę się pokręciłam, było w zasadzie pusto. Schodząc natrafiłam już na zamkniętą bramę... I pomyśleć, że mnie nie wygonili, mimo że już zamykali :) Pewnie nie wiedzieli, jak mi to powiedzieć, żebym zrozumiała :P Ale ciężkie i wysokie na kilka metrów wrota już sama musiałam sobie otwierać.





        Następnego dnia więcej ludzi już tu się kręciło, w tym też nawet kilkoro białych, ale wyglądali na takich, co są tu tylko przejazdem i to ze swoimi przewodnikami. 








        Za dnia otwarta też była mała świątynia wykuta w skale. Nie zauważyłam, żeby ktoś tam wchodził, ale ja nie omieszkałam zajrzeć :) Ciekawa rzecz, choć nijako to się miało do tego, co miałam zobaczyć 2 dni później...




A teraz mała przygoda kulinarna :)

        Gdy zbliżała się godzina 13, poczułam, że w końcu nadszedł czas na śniadanie. Przechadzając się między stoiskami, zachęcił mnie skinieniem głowy i uśmiechem pewien kucharz. Nic się nie odezwał, co oznaczało, że po angielsku to ja się z nim nie dogadam. Z powątpiewaniem rozejrzałam się, czy aby chociaż będę w stanie wskazać mu ręką, co mogłabym zjeść. Widząc to, wyciągnął spod stołu menu! Z kilkoma wypłowiałymi zdjęciami dań i nazwami po angielsku! 
        No, tak to my możemy rozmawiać... Nie wszystkie dania miały swoje zdjęcia, zresztą i tak po wypranych fotkach trudno było się domyśleć, co za danie pokazują. Wybrałam smażony makaron tajski z sosem sojowym i owocami morza. Pokazuję mu wybraną pozycję, a on chwilę wpatruje się w napis, a potem idzie... od klienta do klienta i pyta się, czy rozumieją, co tam jest napisane... Ten, co zrobił kucharzowi to menu, zapomniał zrobić mu tajską ściągę :))
        Uśmiecham się do tego biedaka, więc podchodzi do mnie i pokazuje najbliższy napisowi obrazek. Cóż mam zrobić, na zdjęciu nic nie da się rozpoznać, więc kiwam głową, że może być to. Siadam i czekam na to, co dostanę.
        Już po pierwszym składniku wyciągniętym z lodowki widzę, że to jednak nie będzie makaron z owocami morza. Z lekkim obrzydzeniem zastanawiam się, co to może być... Wygląda jak surowa słonina pocięta na cieniutkie plasterki. Takie jakby duże płaty flaków. Przygoda, przygoda!...
        Kucharz smaży, coś dosypuje, dolewa, dorzuca. W końcu danie pojawia się przede mną:


        Nie jest źle. Flaki okazują się być mdłymi płatami makaronu (jakby pociętej lasagne), do tego jakieś roślinki, chyba jajko i mięso kurczakopodobne. Przede mną pojawił się stos ostrych sosów i jeszcze ostrzejszych przypraw - całe szczęście to danie nie było z góry przyprawiane. 
        Zjadłam, zapłaciłam, podziękowałam :)

        Druga przygoda kulinarna spotkała mnie zaraz za rogiem - khao laam:


        Część zjadliwa znajduje się wewnątrz kory bambusa i jest to ryż z (chyba) rodzajem czerwonej fasolki albo czymś podobnym, co gotowane jest w mleku kokosowym. Po otwarciu wygląda tak:


...i przed pierwszym kęsem pomyślałam "Mój Boże, zaraz zwymiotuję..." Czyli jak przy wielu tajskich daniach po pierwszym rzucie oka :)) Ale było to zjadliwe (zazwyczaj mimo kiepskiego wyglądu jest smaczne), choć na pewno nie będzie to mój ulubiony deser.

Wkrótce spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka:


Kawa! Nawet mrożona! :D

P.S. Fotki:
Bangkok
Nakhon Pathom

P.S. 2 Swoją drogą od kilku dni jestem w Kanchanaburi, zasiedziałam się trochę, ale czas wykorzystuję intensywnie :) Tylko że... w miejscu pierwszego zakwaterowania  (czyli w domku na wodzie) jeszcze przed 8 obudził mnie remont domku dokładnie naprzeciwko. W miejscu drugiego zakwaterowania (bo taniej; również domek, ale już nie na wodzie) mam pełzających i fruwających współlokatorów, no i budowany intensywnie i głośno hotel tuż obok od 7 rano...
        A gdyby tak przespać się gdzieś blisko natury, gdzie jest cicho, spokojnie i pięknie...? Na przykład w namiocie w parku narodowym z najsławniejszymi tajskimi wodospadami... :D


czwartek, 27 listopada 2014

Two nights in Bangkok... bo jedna to za mało :)

        Tajlandia! A w zasadzie to Królestwo Tajlandii, bo mamy tu monarchię, a sam król jak i rodzina królewska, czczeni są niczym bogowie. Do 1949 r. obowiązywała nazwa Syjam.
       Kraina Uśmiechu! - tak bywa nazywana i po 2 dniach mogłam stwierdzić, że chyba coś w tym faktycznie może być.

        Bangkok! A właściwie Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit (po tajsku: กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์; po polsku: Miasto aniołów, wielkie miasto i rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana.)
Stąd też często można znaleźć o Bangkoku określenie: Miasto Aniołów.
        Bangkok do drugiej połowy XVIII w. był jedynie niewielką wioską, zwaną Bang Makok, Wieś Drzewek Oliwnych. Potem, gdy wojska birmańskie zniszczyły stolicę Ayutthaya, to zbudowano tutaj obóz warowny. Władca Rama I podczas swej koronacji nadał nowej stolicy nazwę składającą się z 46 sylab, do której dodano potem kolejne 21 sylab. Dzięki temu pełna nazwa miasta znalazła się w Księdze Rekordów Guinessa jako najdłuższa nazwa geograficzna na świecie.

        Według Światowej Organizacji Meteorologicznej Bangkok to najgorętsze miasto świata - dobrze zatem na sam początek trafiłam :P
        Ale przede wszystkim Bangkok to logiczny i strategiczny punkt wypadowy na cały rejon Azji Południowo-Wschodniej.

        Miasto kontrastów - obok siebie znajdują się wieżowce, rozpadające się chałupki, ekskluzywne sklepy, olbrzymie targowiska-labirynty, dobre resatauracje i uliczne garkuchnie. Moje dotychczasowe wyobrażenie o tym mieście zostało zdominowane przez film "Kac Vegas w Bangkoku", ale muszę przyznać, że odebrałam je zupełnie inaczej. Czułam się tu absolutnie bezpieczna, nawet po zmroku, a filmowe wyrażenie "wciągnięcie przez Bangkok" jakoś dalekie jest od tego, co sama mogłam zaobserwować. Ale może po prostu znalazłam się w (nie)odpowiednich dzielnicach? :P

        Najbardziej popularnym miejscem backpakersów jest tu słynna ulica Khao San Road, na którą ponoć dociera każdy - bez względu na to czy spędza w mieście 2 tygodnie czy 2 dni. Raczej unikam gett turystycznych, więc spodziewałam się, że nie będzie to nic szczególnego, ale to było jeszcze bardziej nic szczególnego... Wygląda to tak:



        Ot, masa knajp i garkuchni, stoisk z ciuchmi i elektroniką, przechadzających się sprzedawców różnorakich gadżetów itp.itd. Do tego można tu wyrobić sobie każdą lewą legitymację, świadectwo, dyplom czy dokument, zapleść warkoczyki, albo skorzystać z masażu tajskiego...


        Ponoć można kupić tu wszystko, ale jest to nieprawdą, ponieważ przejściówki z micro USB i z gniazdem USB z drugiej strony nie znalazłam (a potrzebowałam takowe, żeby połączyć tablet z klawiaturą w etui.  Moja złączka została na lotnisku w Warszawie, gdy sprawdzałam, czy aby na pewno ją wzięłam. I tam widziana była po raz ostatni... A w ramach utraty głowy przed wyjazdem, to kluczyki od śmietnika zostały wysłane kurierem do moich współlokatorów przez kolegę z Warszawy - po tym, jak znalazłam je w kieszeni kurtki...)

        Naczytałam się trochę o oszustwach, których dokonuje się w Bangkoku na turystach, np. że przekonuje się ich, iż np. Grand Palace, czyli główna atrakcja miasta, jest akurat zamknięta i proponuje się naiwnym tanią przejażdżkę po innych miejscach, w tym np. po sklepach z biżuterią akurat na wyprzedaży czy po agencjach turystycznych, gdzie można wykupić wycieczkę. Stąd też zbywałam jakiekolwiek zaczepki lub na pytanie "Dokąd idziesz?" odpowiadałam po prostu "Przed siebie". Nikomu spowiadać się przecież nie muszę. Ale z tym nagabywaniem nie było aż tak nachalnie, jak np. w Cusco w Peru czy w Turcji.

        Jedyne co, to dałam się namówić - bardziej z ciekawości, co facet za przekręt chce zrobić - na jazdę tuk-tukiem za jedyne 10 bahtów (1 zł). Koleś miał mnie zawieźć do oficjalnej informacji turystycznej, a koniec końców wylądowałam w agencji turystycznej, której położenia kierowca nawet nie był w stanie pokazać mi na mapie. Wskazał zupełnie inne miejsce, ale topograficznie mocno mi ono nie pasowało, więc w samej agencji jeszcze się dopytałam, gdzie jestem. I tu też nachalnie nie wciskano mi wycieczek, babka była dość znudzona, ale na moje pytania odpowiedziała.


         Grand Palace, Pałac Królewski - wstęp dość drogi, 500 bahtów, ale obejmuje również Vinamnek Palace i kilka muzeów w jego okolicy. A to jest coś, co koniecznie trzeba obejrzeć. Przepych niesamowity: złoto, drogie kamienie, tkaniny, a wszystko to w intensywnych barwach.

         W zasadzie jest to cały kompleks różnorakich budynków powstały w XVIII w. i pełniący funkcję siedziby króla do połowy wieku XX. Bodaj najważniejszą budowlą jest tu Wat Phra Kaeo, czyli świątynia szmaragdowego Buddy, zawierająca w sobie liczne posągi Buddy ze złota, srebra, z drogimi kamieniami. Posadzka też jest wyłożona złotem, a nad wszystkim góruje szmaragdowy Budda na wysokim cokole ze złota. W środku nie można jednakże robić zdjęć. Za to cały kompleks jest niesamowicie fotogeniczny...











        Żałowałam, że nie jestem w stanie odczytać ikonografii buddyjskiej, bo na pewno sporo ciekawych historii można by wynieść choćby z malowideł naściennych pokrywających krużganki.






        Spotkałam tu też polską wycieczkę z biura Rainbow Tours. Była bez polskiego pilota, tylko z tajskim przewodnikiem mówiącym po angielsku. Ciekawe... :)


        W międzyczasie gdzieś sobie przysiadłam i zaczęłam obserwować ludzi...





        I ostatnia część kompleksu:



        Później odwiedziłam kolejną świątynię, Wat Pho. Na początek kolejny ołtarzyk z królem:




        Jest to również spory obszar. Świątynia ta jest najstarszą w całym Bangkoku, pochodzi z XVII w. i później stała się ośrodkiem edukacyjnym.








         Ale świątynia ta jest słynna przede wszystkim z racji znajdującego się tu ogromnego posągu leżącego Buddy o  wielkości 45 m. To się nazywa szeroki uśmiech :D Na 5 metrów!







Tutaj wrzuca się drobne monety, co daje ciekawy, monotonny i dźwięczny odgłos:




W drodze do Chinatown natrafiłam na targowisko z dziesiątkami straganów kwiatowych. Zapachy - niesamowite!




         Słynne Chinatown też jakieś spektakularne mi się nie wydało. Choć można było tu spróbować mnóstwa najróżniejszych smakołyków. I tutaj już można było kupić wszystko - łącznie z moją przełączką.








         W Chinatown jest też świątynia Wat Traimit, w której znajduje się największy na świecie złoty Budda: ponad 3 m wysokości, ważący 5,5 tony. Pochodzi z XIII w. i przez lata był pokryty bodaj terakotą, żeby go uchronić przed wojskami birmańskimi. Złote wnętrze odkryto przez przypadek. Gdy tu dotarłam, pomieszczenie było już niedostępne dla zwiedzających, ale jakoś specjalnie rozczarowana tym nie jestem.

        Następnego dnia odwiedziłam jeszcze Pałac Vimanmek (zakaz robienia zdjęć). Obiekt ciekawy, drewniany, ponoć zbudowany bez jednego gwoździa. Wyposażenie to przede wszystkim różnorakie antyki europejskie i azjatyckie.
         W tym samym parku jest również budynek mieszczący różnorakie, bogate i cenne skarby tajskiego dziedzictwa. Tłumy ogromne, zwłaszcza tajskich wycieczek szkolnych, ale wystawa i sama budowla robią spore wrażenie.








        Po drodze po plecak zaszłam jeszcze do śwątyni Wat Indraviharn, nad którym dominuje 32-metrowy Budda. Ponoć to najwększe na świecie przedstawienie Buddy z miską na jałmużnę, która widoczna jest spod poły płaszcza... W końcu każde naj jest dobre :)






        Na dworzec udałam się taksówka wodną. Szał, ścisk, ale przejażdżkę polecam :) No i to wszystko za jedyne 15 bahtów (1,5 zł).







        W Bangkoku i w jego pobliżu zostało jeszcze parę rzeczy do zobaczenia, ale to przy następnej okazji :)


        I tak oto wsiadłam w pociąg do Nakhom Pathom (za 14 bahtów...), do którego dotarłam już po zmroku...

wtorek, 25 listopada 2014

Jest!! Jest Słońce! :D

"Proszę państwa, mówi kapitan. Za kilka minut rozpoczniemy lądowanie w Bangkoku. Mamy piękną pogodę! Witamy w Krainie Uśmiechu, gdzie Słońce uśmiecha się szeroko całymi swoimi 32 stopniami Celsjusza, a półnadzy panowie czekają z ofertą masażu tajskiego oraz z drinkami z palemką!"
Fakt, jest to dość wolne tłumaczenie słów kapitana - ale przecież tak mógłby powiedzieć, co nie? :P

I co widać było z okien samolotu? Słońce! Jest, jest Słońce!! Znalazłam! :D

Ale zanim do tego doszło...

***

"Proszę państwa, mówi kapitan. Nasze obecne opóźnienie wynosi 1,5 godziny. Czekamy na specjalną maszynę z płynem, który rozmrozi zlodowaciałą skorupę, pokrywającą samolot. Nie możemy wylecieć, dopóki to nie nastąpi."
Tutaj już nic od siebie nie dodałam... Po wyjściu z samolotu w Kijowie opadła mi przysłowiowa kopara i to dosłownie. Raczej kontroluję tego typu reakcje, a tu jednak szczęka po prostu bez jakiejkolwiek mojej wiedzy poleciała w dół. Koniecznie chciałam z Polski uciec przed pierwszymi śniegami, a totalnie się nie spodziewałam, że w Kijowie zdążę jeszcze zmarznąć, poczuć śnieg na twarzy i wylecieć z 2-godzinnym opóźnieniem z racji zlodowaciałego samolotu...

***

Po wyjściu z pociągu kursującego z lotniska w Bangkoku, pierwsze moje skojarzenie było ze Sri Lanką - to samo powietrze, duchota, wilgotność i zapachy :) I ciągle mam odruch porównywania Colombo i Bangkoku. Szczerze mówiąc, to spodziewałam, że będzie tu większy chaos niż jest w rzeczywistości. Mam wrażenie, że Colombo jest jednak bardziej zwariowane, szalone, co głównie widać tam na drogach. Oczywiście do warunków europejskich jest tu daleko, ale jakoś szybko przyszła mi umiejętność poruszania się między jeżdżącymi samochodami, autobusami, motocyklami i tuk-tukami. Chyba że to jest jak jazda na rowerze - tego się nie zapomina :P

Dość szybko nauczyłam się również, że przechodząc przez ulicę, nie zwraca się uwagi na kolor światła - przechodzi się wtedy, kiedy nic nie jedzie (a przynajmniej nie jedzie aż tak blisko, żeby nie zdążyć przebiec). Bo czasem jest zielone i fizycznie nie da się przejść. Czasem jest czerwone, ale nic nie jedzie. Czasem jest tak, że z jednej strony ulicy piesi widzą czerwone, ale przy tej samej ulicy, ale z jej drugiej strony, światło jest zielone... I że niby co? Tylko jedni mogą iść? A czasem jest tak jak na zdjęciu poniżej:


Czyli że można sobie wybrać?...

W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny, do którego też szybko przywykłam. Przede wszystkim na chodniku mijając motocykle. Bo Bangkok jest niesamowicie zakorkowany. A motocyklem po chodniku to przeciez szybciej. Więc albo pieszy od razu dostosuje się do ruchu lewostronnego albo zostanie stratowany.

Ledwo wyszłam ze wspomnianego pocigu, a już miałam okazję poczuć nieco adrenaliny. Teoretycznie miałam pójść na przystanek i łapać stamtąd autobus do dzielnicy, gdzie był mój hostel. Teoretycznie, bo na owym przystanku nie było w spisie numeru mojego autobusu (choć na niego zmierzając widziałam takowy po drodze), poza tym siedziałam na przystanku z 15 minut, a żaden inny potencjalny pasażer się na nim nie zjawił. Ruszyłam więc w odpowiednim kierunku, w międzyczasie pytając kierowcę tuk-tuka za ile zawiezie mnie na miejsce. 300 bahtów (tajska waluta, ok. 30 zł). Jeszcze czego... poszłam dalej. Zagadał do mnie kierowca motocykla. Z miną pod tytułem "Wątpię..." pokazałam mu swój ogromniasty plecak na plecach i mniejszy z przodu. On jakoś nie widział w tym problemu... Miło się uśmiechał, nie chciał za wiele, więc stwierdziłam - czemu nie spróbować? Jeszcze jakoś z tyłu głowy usłyszałam głos mamy, wymuszający obietnicę, że będę rozsądna (co mama i tak skwitowała słowami: "Jakoś w to nie wierzę..."), ale przecież facet wygląda na takiego, co wie, co robi, a ja już po prostu chciałam pozbyć się bagażu, napić się czegoś zimnego i zjeść coś dobrego. Mniejszy plecak kierowca ułożył przy swoich nogach, duży akurat wpasował się na siedzenie za mną. Założyłam obowiązkowy kask - i pognaliśmy pod mój hostel :)

Moja  klitka bardzo mocno przypomina mi pokój w Ayacucho, z którego w zeszłym roku ukradziono mi najcenniejsze rzeczy (treki, ładowarki, tablet z 14 GB zdjęć, co boli do dnia dzisiejszego...) Brak tu okna, jest łóżko, wiatrak na suficie, do tego szafeczka i mała suszarka na ubrania. Teoretycznie jest to pokój 1-osobowy, ale ściany są tak cienkie, że wszystko przez nie słychać, do tego pomiędzy pokojami są pod sufitem okienka zalepione siatką. I tak np. wczoraj po mojej prawej stronie dość wyraźnie słychać było baraszkującą niemiecką parę, za to jakąś chwilę temu po lewej stronie baraszkowali Polacy, ale dziewczyna jest niesamowicie marudna, no i chyba oni nie za bardzo się lubią, bo ciągle się kłócą...

Największym problemem, z jakim muszę się tutaj zmierzyć, są bezsenne noce i przeżywany koszmar związany ze wstawaniem. To tak jakby ktoś kazał ci iść spać najpóźniej  o godzinie 18.00 i wstać o godzinie 2.00 w nocy. Po kilku ładnych godzinach przerzucania się z boku na bok, w końcu zasnęłam ok. 3 w nocy czasu tutejszego (ok. 21 czasu polskiego) - i to chyba tylko dlatego, że zmęczona byłam podróżą. Ledwo zwlekłam się rano przed tutejszą 10 (co i tak jest niemałym sukcesem, bo to 4 według mojego zegara biologicznego).
Taką mniej więcej miałam minę podczas wstawania:



Troszkę czasu minie zanim przyzwyczaję się do zmiany o 6 godzin. Dotyczy to też posiłków, bo np. pierwsze dzisiejsze jedzenie zjadłam około 16.00..., a teraz minęła północ i mimo wciągnięcia jeszcze potem zupy - jestem głodna!

A blisko mojego hotelu dostałam wczoraj taki oto smakołyk :) (na zdjęciu z Coca-Colą)



Pad Thai jest chyba najbardziej popularnym daniem tajskim - smażony specjalny rodzaj makaronu, posiekane orzeszki ziemne, młoda cebulka, jajko, jakieś warzywka i kiełki. Mniam mniam mniam :) A to wszystko za całe 60 bahtów! (6 zł)

Na zdjęciu jest łyżka i widelec - stwierdziłam, że z pałeczkami przy moim kciuku może być kiepsko, choć zastanawiam się czy jednak nie będzie mi łatwiej jeść właśnie nimi, bo z widelcem czy łyżką  i tak nie najlepiej sobie radzę...
Problem zresztą pojawia się dość często, jak choćby przy praniu ręcznym czy nawet przy robieniu zdjęć, bo kciuk jest najwygodniejszy do zmiany ustawień aparatu. Poza tym dziś po prysznicu okazało się, że to wcale nie brud spowodował, że po zdjęciu opaski część zakryta dłoni była jaśniejsza... Jeszcze tydzień takiego opalania i matki dzieciom będą mnie pokazywać jako kuriozum.
No i ktokolwiek pyta, co zrobiłam z kciukiem, ten sam sobie odpowiada, że pewnie kogoś pobiłam. Czy ja naprawdę tak groźnie wyglądam?...

O samym Bangkoku napiszę zbiorczo następnym razem, łącznie z dniem jutrzejszym, bo coś mam tu jeszcze w planach, a potem zmykam z tego smogu do Nakhon Pathom.