sobota, 28 marca 2015

Park Narodowy Khao Sok

[10-13.03.2015]

        Park Narodowy Khao Sok w przeważającej większości porośnięty jest lasem deszczowym i jako dom służy ponad 150 gatunkom ptaków, jak i też leopardom czy tygrysom.
        Są tutaj dwa główne punkty, do których dojeżdżają turyści: wioska, która wyrosła w zachodniej  części przy głównej siedzibie parku oraz Jezioro Cheow Lan w jego wschodniej części.




        Moją wizytę tutaj zaczęłam od wioski Khao Sok i zakwaterowałam się w sympatycznym drewnianym bungalowie z  kilkoma współlokatorami, którymi np. były dwa gekony mieszkające w łazience za lustrem:



        Sam wstęp do Parku kosztuje 300 bahtów (ok. 30 zł, choć po dużym spadku kursu euro wynosi mnie to jakieś 70-80 groszy na 1 euro więcej) i jest ważny 24 godziny. Od strony zachodniej wytyczony jest szlak, na którym jest 7 punktów z wodospadami czy raczej spadami  lub wirami, z których tylko 3 można zobaczyć samemu, a do pozostałych należy wynająć przewodnika - niby ze względów bezpieczeństwa. Jest to mega bzdura mająca na celu wyciągnięcie jedynie więcej kasy od zagranicznych turystów, więc, podobnie jak i mnóstwo innych osób, absolutnie się tym nie przejmując, przedrałowałam przez kilka z pozostałych miejsc. Szału, że tak powiem, nie było...









        Można było w kilku miejscach popływać, co w tym skwarze było naprawdę przyjemnym orzeźwieniem, poza tym dało się czasem wypatrzyć jakąś jaszczurkę, kameleona czy małpy...








...ale za te 300 bahtów, to spokojnie można było sobie ten szlak darować. Chyba że ktoś bardzo zainteresowany jest florą, to wtedy zapewne warto wybrać się z przewodnikiem zobaczyc ponoć największy kwiat na świecie - Rafflesia. Gdzieś wyczytałam, że rozkwita on na przełomie stycznia i lutego, więc mimo wszystko darowałam sobie tę atrakcję. Poniżej fotki z jego sztuczną wersją:



        Za to na pewno warto wybrać się nad Jezioro Cheow Lan. Zorganizowanie sobie tego samemu nie jest łatwe, bo nie ma tu publicznego transportu (za to można próbować autostopu), natomiast trzeba wynająć łódź, co po prostu wychodzi drożej niż wykupienie sobie miejsca na wycieczce, obejmującej wszystko - od transportu busem i łodzią, przez nocleg (przy 2 dniach), wyżywienie, przewodnika, przejście przez jaskinię Namta Lu oraz wieczorne i poranne "safari".
        Ceny takiej wycieczki różnią się w zależności od miejsca jej wykupu, lecz nie różnią się serwisem i jakością. I tak np. z naszej 14-osobowej grupy najdrożej zapłaciła parka Anglików, 2800 bahtów od osoby, a najtaniej dwie dziewczyny i ja, gdyż wykupiłyśmy wycieczkę w tym samym miejscu (tj. Khao Sok Secret, restauracja+agencja) i  zapłaciłyśmy 2300 bahtów/osoba (łącznie z opłatą 300 bahtów za wstęp do Parku).
        Jak to pilot na wakacjach, niechcący się nadmiernie denerwować i porównywać obsługi (i myśleć: "sama zrobiłabym to lepiej") jechałam bez większych oczekiwań, w dobrym humorze, z nastawieniem bardziej na relaks niż jakieś intensywne zwiedzanie. Wierzcie mi, w czwartym miesiącu nieustannej podróży i  ciągłego przemieszczania się bywa, że już się po prostu nie chce :)
        Jezioro Cheow Lan jest jeziorem sztucznie stworzonym przez człowieka i głównie służy elektrowniom rozsianym na jego brzegach oraz turystyce, oczywiście.



        Jedną z atrakcji są wystające z wody wapienne, olbrzymie skały i góry:






        Z przystani do miejsca kwaterunku płynęliśmy około godziny. Zakwaterowano nas na jednej ze stacji Parku, w małych bambusowych pływających domkach z materacami i moskitierami wewnątrz:







   
  Po przyjeździe był czas na pływanie w cudownie ciepłej wodzie:


        Później obiad, po którym nadszedł czas na główną atrakcję jeziora - Jaskinię Namta Lu.
        Dojście do niej obejmowało około godzinny spacer przez dżunglę i kilka potoków. Zobaczyliśmy też parę zwierząt, jak latającą jaszczurkę czy nadrzewnego małpoluda...







        Co takiego w tej jaskni szczególnego? Woda :) W dużej części jaskinia jest zalana (w porze deszczowej w ogóle nie do przejścia), więc cały czas idzie się w wodzie, która w zależności od miejsca sięga nad kostki, do kolan, po uda, po szyję... :) Autentycznie - w Europie raczej nikogo nie wpuściliby na taką trasę, a jeśli już to z poręczami, zabezpieczeniami, kaskami, linami, oświetleniem itp.itd. A tutaj jedynie przewodnik schował nasze aparaty fotograficzne do nieprzemakalnej torby, każdy miał czołówkę ze światłem (kilka osób nie miało swoich, więc pożyczył im je przewodnik, dwie z nich się zepsuły) i tak pomalutku przemieszczaliśmy się dalej, próbując omijać wystające skały wokół i  pod sobą w wodzie, czasem brodząc, a czasem płynąc :) Przygoda niesamowita :D
Zdjęcia są jedynie z tej płytszej części jaskini:











I tutejsi mieszkańcy:






Po wyjściu:


        Po powrocie do naszych pływających domków był czas na relaks i pływanie, a potem kolacja! Znakomite massaman curry oraz wielgachna ryba z przyprawami i odrobiną miodu - mniami!



        Wieczorem wypłynęliśmy także na nocne "safari", choć raczej było ono przyjemną przejażdżką, niż typowym poszukiwaniem zwierząt. Tzn. przewodnik ich poszukiwał, ale już wcześniej nam powiedział, że jeśli "będziemy mieć szczęście", to zobaczymy tukany. I kilka ich zobaczyliśmy gdzieś wysoko na drzewach i na tym nasze safari się zakończyło :)




A to dziupla tarantuli mieszkającej obok toalety:


        Do nocy były jeszcze pogaduchy przy piwku i rozmowy o rzeczach najróżniejszych (w tym o zabawach ekstremalnych typu bungee i dream jump). Ekipa zebrała nam się nawet dość ciekawa.




        Rano wczesna pobudka i kolejne "safari" - tym razem wypatrzyć można było jedynie kilka małp (ciemniejsze plamy na drzewach)... Ale za to wschód słońca piękny :)








     
Powrót na śniadanie (naleśniki), relaks - na kajakach...



...pakowanie i wyjazd na "trekking", czyli 2-godzinne przejście wzgórza z jednej strony na drugą. Tym razem dołączył do nas ranger, czyli parkowiec i parę rzeczy nam na tej trasie pokazał, jak np. kopiec jakichś mrówek, plaster miodu, jaszczurki czy ślady niedźwiedzia na drzewach. Jego angielski niestety nie pozwalał na uzyskanie odpowiedzi na większość pytań, a też i nie wszystko, o czym mówił, było dla nas zrozumiałe.











        Potem był lunch, kto chciał mógł jeszcze wskoczyć do wody, a następnie wróciliśmy łodzią na przystań i busem do wioski Khao Sok.
        Dochodziła godzina 15.00, szkoda mi było tracić pół dnia, więc poszłam do głównej drogi, nie mając jeszcze sprecyzowanego planu co do dalszej podróży. Na szczęście do jakiegokolwiek autobusu w moim kierunku miałam jeszcze chwilę, więc szybko posprawdzałam w internecie, co i gdzie, i zdecydowałam się dojechać do Khura Buri, by następnego dnia płynąć na Ko Surin.
        By się tam dostać musiałam dojechać autobusem do Takua Pa (0,5 h) i tam przesiąść się na autobus do Khura Buri (1-1,5h). Ale że chciano mnie skasować na 90 bahtów za te 0,5 h (gdzie normalnie za 90 bahtów jedzie się 2-3 h w zależności od jakości autobusu), to uparcie się zbuntowałam i do autobusu nie wsiadłam. Było nas tam kilkoro czekających, pozostali nieco zwątpili, gdy głośno zaprotestowałam takiemu podwyższaniu cen - ale ja mogłam sobie na to pozwolić, bo miałam jedynie 0,5 h drogi, a pozostali 3-4 h. Więc generalnie autobus odjechał, a na poboczu zostałam sama w buntowniczym nastroju :P


        Stopa złapałam po jakichś 10 minutach :) W Takua Pa wsiadłam do lokalnego busa i około godz. 18.00 wysiadłam w Khura Buri przed biurem sprzedającym bilety na łódź na Ko Surin.