sobota, 28 lutego 2015

Phnom Penh, w stolicy Królestwa Kambodży

[21-24.02.2015]

        Stolica Królestwa Kambodży nie oferuje przyjezdnym zbyt wielu atrakcji, ale sama w sobie ma ciekawy klimat i kolonialną atmosferę.
        W zasadzie wszystko można by oblecieć w ciągu jednego dnia, nieco z wywieszonym językiem, ale jest to do zrobienia - zwłaszcza jeśli korzysta się z mototaxi czy tuk-tuka...
        I tutaj dwa słowa - jest jedna rzecz, która w Phnom Penh potrafi doprowadzić do szału.
- Tuk-tuk, miss?
- Moto, miss?
        I tak mniej więcej co 2 minuty, czasem częściej. Bo jeśli w odległości kilku metrów od siebie stoją kierowcy motorów czy tuk-tuków, to i tak każdy od siebie zapyta, czy nie potrzebujesz transportu, mimo że trojgu poprzednim kierowcom powiedziałeś "No, thank you" - a nuż zmieniłeś zdanie?...
        Nawet schodząc z drugiego piętra po schodach mojego hotelu, gdzie klatka schodowa jest z otwartym widokiem na ulicę, już wypatrzona zostałam przez kierowcę, który promiennie się do mnie uśmiechał i jeszcze progu hotelu nie przekroczyłam, a już było:
- Moto, miss? What do you do today? Royal Palace? Killing Fields? Maybe later?
        Duży plus dla większości kierowców, że robią to z uśmiechem i też większość daje spokój, gdy odmawiasz, a tylko czasem  się zdarzy, że któryś drałuje jeszcze za tobą przez kilkanaście metrów.
        Ostatecznie wypracowałam sobie metodę kręcenia głową z uśmiechem (czasem już nawet bez...), bo potrafi to być naprawdę męczące.
        Główna część turystyczna obejmuje promenadę nad rzeką Tonle Sap, która wpada tutaj do Mekongu:



        Jest to także miejsce spotkań, spacerów, porannych czy wieczornych ćwiczeń. 






        W rejonie promenady znajdują się także główne atrakcje miasta. Pałac Królewski to pierwsze miejsce na liście do zwiedzania. Byłam tu rano zaraz po otwarciu zanim jeszcze olbrzymie tłumy zaczęły się gromadzić.
        Sam Pałac uważany jest za najdoskonalszy przykład XX-wiecznej architektury, wzorującej się na sztuce khmerskiej. Król nadal tu mieszka, dlatego też część terenu jest zamknięta dla zwiedzających. Poniżej hala tronowa:





        Inne budynki obejmują Pawilon Słoni,  gdzie król oczekiwał dnia koronacji, Królewski Skarbiec z regaliami czy Pawilon Księżycowy.
        Ważnym budynkiem na dziedzińcu obok jest Srebrna Pagoda, która swoją nazwę wzięła od podłogi zrobionej właśnie ze srebra. Wewnątrz znajduje się statuetka Szmaragdowego Buddy.





W jednym z ostanich budynków jest także ślad stopy Buddy:


        Malowidła w krużgankach dookoła Srebrnej Pagody są w renowacji, a zajmuje się nimi nikt inny jak:




        A tak wygląda to miejsce godzinę po otwarciu:


        Zaraz obok Pałacu Królewskiego znajduje się Muzeum Narodowe, mieszczące się w ciekawym architektonicznie budynku:





Na muzealnym dziedzińcu jest posąg Linga, a wokół niego...


        Sama kolekcja jest bogata i obejmuje sztukę także z czasów przed-angkoriańskich. Zdjęć niestety robić nie wolno.
        Jeszcze stosunkwo do niedawna odwiedzający musieli zwiedzać wystawy z parasolami rozwiniętymi nad głowami, gdyż galerie są otwarte na dziedziniec i pod dachem zadomowiły się nietoperze :) Kilka lat temu jednakże się ich pozbyto, ujmując tym samym - moim zdaniem - jedną atrakcję :P
        Dwa ważne pomniki, dotyczące historii Kambodży - Pomnik Wolności, zwany również  Pomnikiem Przyjaźni Kambodżańsko-Wietnamskiej (jako pamiątka po pokonaniu Czerwonych Khmerów przez Wietnamczyków):


...oraz Pomnik Niepodległości, odnoszący się do wyzwolenia kraju spod francuskiej ręki:


        W Wat Ounalom zagadał do mnie  płynnym angielskim sympatyczny mnich - skąd, dokąd, w jakim wieku, czy sama podróżuję i czy zamężna. Opowiedział mi też nieco o klasztorze - m.in. to, że przybywają tu mężczyźni z prowincji, a obecnie jest około dwustu mnichów. Na koniec pogawędki stwierdził, że jesteśmy teraz przyjaciółmi i musimy pstryknąć sobie zdjęcie :)




        Inna ciekawa świątynia, to Wat Phnom, położona na jedynym wzgórzu w Phnom Penh. Pierwszy budynek powstał tu w XIV w., a obecny wybudowano w latach '20 ubiegłego wieku. Wstęp dla obcokrajowców: 1$.




        Na tyłach wzgórza jest mniejsza świątynia i tutaj odbywał się interesujący rytuał. Osoby, których rzecz dotyczyła, stały przodem do posągów smoków  ze złożonymi rękoma. Mężczyzna, który cały rytuał odprawiał, wymawiając jakieś magiczne słowa, zawiniętą gazetą uderzał je po ramionach i ową gazetę wrzucał następnie do pieca obok. Dalej te osoby w otwarte paszcze smoków kładły surowe mięso oraz uderzały w ich zęby surowymi jajkami, wylewając białko i żółtko. Niestety nie miałam kogo zapytać o to, co tu się wyrabiało, choć domyślam się, że - jak większość azjatyckich rytuałów - miało to na celu zapewnienie szczęścia, zdrowia i powodzenia.




        I jeszcze zachód słońca na koniec:




        Bardzo ważnym punktem przy pobycie w Phnom Penh jest odwiedzenie więzienia Tuol Sleng (S21) oraz Pól Śmierci. O obu tych miejscach napiszę w osobnym poście, bo jest to przerażająca część historii Khmerów.
        Tutaj jedynie wspomnę o tym, jak dostałam się do tego drugiego miejsca, bo było to atrakcją samą w sobie :)
       Pola Śmierci, czy też Choeung Ek, położone są kilkanaście kilometrów od Phnom Penh. Nie kursuje tu żadna komunikacja lokalna, więc zazwyczaj dojeżdża się tu mototaxi czy tuk-tukiem. Ale że kilkanaście kilometrów to nie znowuż aż taka odległość, to wynajęłam sobie rower.
        Olbrzymim tego plusem było to, że w końcu miałam spokój z "Moto, miss?".  Przynajmniej dopóki miałam rower przy sobie...
        Niby kilkanaście kilometrów, ale jakich kilometrów... :)) Nie da się ukryć, że chwilami było gorzej niż w Sajgonie. Takich korków chyba jeszcze w życiu nie widziałam. W centrum nie było tak tragicznie, bo przynajmniej asfalt był w porządku. I w ogóle był. 
        Na skrzyżowaniach miałam kilka chwil czasem, by strzelić jakąś fotkę, a warto było mieć aparat pod ręką... Poniżej zdjęcie na jednym z większych skrzyżowań - przez środek zasuwa kobietka z towarem na głowie:




A tu 4-osobowa rodzinka na motorze - standard:


        Im dalej od centrum, tym droga gorsza i korki coraz większe. Asfalt się skończył albo był tylko na części ulicy albo był w wiecznej budowie.  Nie wiem, ile było pasów, nie wiem też zresztą czy o pasach można było mówić. Wydawało się, że ruch jest prawostronny, ale sporo motorów i rowerów jechało wprost na mnie i to w tych najbardziej newralgicznych momentach, kiedy nawet nie było gdzie uciec. Dość szybko pojęłam zasadę, że sama muszę skupić się na tym, co dzieje się przede mną i po prawej i lewej stronie, pozostawiając to, co za mną, tym, co na moich tyłach się znajdowali, mając nadzieję, że to oni zadbają o moje bezpieczeństwo :)) Czyli że generalnie nie należy się przejmować czy coś za mną jedzie, tylko wciskać się w te odrobinę miejsca, które zrobiło się tuż przede mną. Niejednokrotnie ocierałam się niemal o maski samochodów czy rury wydechowe motorów :)) Przeciskanie się pomiędzy doniczką z krzakiem na poboczu a samochodem też było standardem - mnie z rowerem było łatwiej niż tym z motorami :P Potem przyszła kolej na wymijanie drutów wystających z budowanej drogi (a raczej drogi, którą zaczęto budować i pewnego dnia po  prostu ją pozostawiono niedokończoną), przejazd po szmatach włożonych pomiędzy wysoki próg drogi a zakurzonej ścieżyny czy też przejazd po kałużach (skąd tu woda w środku pory suchej??).
        Ufff... Działo się :) Przygoda mega. Zdjęć nie mam, bo dochodziła tu kwestia: albo fotki albo życie.
        Powrót był już nieco mniej stresujący, bo obrałam inną drogę, choć korki też mnie tu napotkały i nie raz adrenalina mocniej uderzała do głowy. Częściowo kierowałam się za tuk-tukami, a częściowo według wskazówek Wujka Googla, co gwarantowało mi przejazd lokalnymi zaułkami :)
        Czasowo wyszło mniej więcej tak samo, jakbym jechała tuk-tukiem, bo ja przynajmniej rowerem mogłam wcisnąć się tam, gdzie tuk-tuk nie mógł :P Turyści z jednego tuk-tuka mieli ze mnie ubaw, bo wyminęli mnie gdzieś niedaleko po opuszczeniu Pól Śmierci - zaskoczeni, że ktoś w ogóle wybrał tu się rowerem w taki skwar i po takich drogach - a z którymi jeszcze kilka razy się mijaliśmy, choć jechaliśmy nieco inną trasą :)
        Dobrze było! :D
        Podobno wieczorem nad rzeką odbywała się jakaś impreza, muzyka i tańce z okazji Nowego Roku (tutaj także trwa bodaj oktawa). Zła byłam na siebie, że mi się nie chciało... Autentycznie, na pewno byłoby warto zobaczyć, co tam się dzieje, ale jak sobie pomyślałam, że znowuż musiałabym odmawiać setkom kierowców... Poza tym nocą Phnom Penh niekoniecznie jest bezpiecznie i niech to będzie moją wymówką :P

Kilka obrazków z Phnom Penh - horda mnichów :)


Trochę kolonialnej architektury:


Na małym targowisku niedaleko promenady:




Pedicure w miejskim parku:


czwartek, 26 lutego 2015

Wakacje od wakacji na Wyspie Króliczej :)

[19-21.02.2015]

        Miało być tak spokojnie... Ale że był Nowy Rok, to tłumy zalegały na plaży w Kep i tłumy kierowały się na wyspę, gdzie zamierzałam wypocząć, zrelaksować się i nadrobić zaległości w blogu.




Nie ma to jak azjatyckie selfie :P




        Jeszcze w Kep spotkałam Vinny'ego (pełne imię Vinhsang), Wietnamczyka, który też wybierał się na Wyspę i który poinformował mnie, że tam - jak wszędzie indziej - z powodu świąt ceny mocno podskoczyły w górę i zamiast standardowych 5$ od bungalowu, żąda się obecnie 20$. Auć... Zaproponował też żebyśmy poszukali czegoś razem, to przynajmniej będzie taniej.
         Umówiliśmy się na spotkanie przy przystani na wyspie, ale okazało się, że bilety na przejazd kupiliśmy w tej samej agencji, więc znaleźliśmy się na jednej łodzi.
        Królicza Wyspa położona jest w odległości około 20 minut łodzią od Kep. Jest niewielka, a bungalowy znajdują się tylko przy głównej plaży - na pozostałej części wyspy jest jedynie jeszcze kilka rybackich chat. Nie ma elektryczności, brak jest wi-fi, jedynie wieczorem na kilka godzin odpalane są generatory prądu.





        Przewędrowaliśmy plażę wzdłuż, poszukując najlepszej opcji noclegowej, i ostatecznie wylądowaliśmy w bungalowie z łazienką za 12$ za noc, (więc nie tak źle) w zagłębiu francuskim :)) Miałam wrażenie, że w pozostałych bungalowach w tej części plaży znajdowali się wyłącznie przedstawiciele nacji żabojadów :P
        Wkrótce zalegliśmy na plaży, woda była cieplutka, słoneczko cudowne, wiało, więc nie było za gorąco i wreszcie można było się zrelaksować :) Nie jestem typem plażowicza, ale szczerze mówiąc ta intensywna podróż dała mi się we znaki, więc nieco lenistwa było właśnie tym, czego teraz najbardziej potrzebowałam.




        Vinny ma 35 lat i jest menadżerem chyba księgowości w jakiejś firmie. Jego rodzice, brat i dziewczyna mieszkają we Francji - on sam też spędził tam sporo czasu, ale w Wietnamie otrzymał bardzo dobrą pracę, więc podąża za karierą. Mieszka w Sajgonie, a teraz podróżuje z okazji Świąt Noworocznych (do Francji w odwiedziny nie pojechał, bo tam za zimno :P).
        Na kolację zamówiliśmy wspólnie dwa dania: kraby w sosie pieprzowym (z pieprzem z Kampot) oraz amok - narodowe danie khmerskie, tutaj w wersji z owocami morza. Mniam mniam :)



        Vinny powiedział mi także o pewnym fenomenie przyrodniczym, który tutaj występuje. Otóż w nocy, gdy nie ma światła, można zobaczyć w morzu świecący plankton. Chłopak twierdził, że wystarczy zanurzyć rękę, a ta będzie się po wyciągnięciu świecić. No, nie do końca tak to wyglądało, ale plankton faktycznie dał nam sporo radości :) Trzeba było oddalić się nieco od plaży, gdzie mieszając wodę czy to w niej pływając ma się po prostu wrażenie, że miesza się rękoma w gwiazdach na niebie. Świetna rzecz :) Jeszcze lepsze wrażenie było, gdy pływało się w okularach do pływania (w końcu się na coś przydały). Coś niesamowitego :) Gwiazdy nad głową i gwiazdy wokoło :)



        Następnego dnia Vinny jechał dalej do Kampot, ja natomiast zostałam tu jeszcze jeden dzień. W przypadku jednej osoby cena za bungalow spadła tu jedynie o 2$, więc poszłam jeszcze się zorientować jak to wygląda w innej części plaży, gdzie są bungalowy bez łazienki w środku.
        W miejscu, gdzie cena dzień wcześniej wynosiła 10$, teraz facet zakrzyknął 15$! Pytam go zaskoczona, skąd taki wzrost ceny, a ten z gębą roześmianą od ucha do ucha odpowiada:
- Happy New Year! Happy Cambodia!
Cóż... Skwitowałam to jedynie słowami:
- Happy Cambodia, unhappy wallet...
        Zostałam więc w tym samym bungalowie, co wcześniej - ale! W końcu jestem na wakacjach :D Mogę sobie pozwolić na te trochę luksusu :P





Jak się okazało nadal miałam jednego współlokatora... Pacnięty klapkiem chyba uciekł, bo ciała nie odnaleziono.


        Zjedliśmy z Vinnim jeszcze śniadanie - w takim miejscu śniadanko to czysta przyjemność, nawet jeśli przyniesiono nam nie to, co zamówiliśmy :P


          Pożegnałam się z sympatycznym Wietnamczykiem i poszłam na spacer dookoła wyspy. Całkiem niedaleko od głównej plaży są inne, dzikie i wyludnione przyjemne piaszczyste plaże :)






        Dookoła wyspy jest ścieżka, która czasem przebija się przez krzaki, a czasem idzie plażą. Całość zajęła mi może 2,5 godziny.





        Natknęłam się na kilka chałup rybackich, przy jednej z nich zrobiłam przerwę na wypicie wody kokosowej.





        Za chwilę przydreptała do mnie dziewczynka z olbrzymim kokosem. Pomogłam jej wdrapać się na ławkę i tak obie sączyłyśmy zdrowotny nektar :)



        Popołudnie ponownie spędziłam na leżaku :) O cudowne lenistwo...
        Wieczorem był przepiękny zachód słońca:








        Wszystko, co dobre... Następnego dnia rano trzeba było się zbierać, wracać na ląd i tułać się do stolicy Królestwa Kambodży, Phnom Penh...