czwartek, 5 marca 2015

Bezdroża Sen Monorom i opróżnienie apteczki...

[28.02-02.03.2015]

        Dochodzi  godzina 9.00. Dziś z Oliverem wstaliśmy o godz. 5.30, żeby opuścić Banlung, a po ponad trzech godzinach nadal jesteśmy w mieście. Docelowo mieliśmy dojechać do Sen Monorom, jadąc autobusem o 6.30 do Kratie bądź Kompong Cham i tam dopiero jutro przesiąść się na  minivana do Sen Monorom. Ostatecznie dojedziemy tam już dziś i to bezpośrednim busem z Banlung :)
        Dzień wcześniej na dworcu autobusowym powiedziano nam, że nie ma innego transportu do prowincji Mondulkiri niż właśnie wymieniony powyżej. Niepewni czy dojechać do Kratie, które ja już zwiedziłam, czy może jednak do Kompong Cham, by zobaczyć coś nowego, zarezerwowaliśmy siedzenia w autobusie, a zapłacić mieliśmy następnego dnia rano, gdy już zdecydujemy, co dalej.
        Pobudka o 5.30, bo ktoś o 6.15 miał nas odebrać i zawieźć na dworzec. Podczas wykwaterowania z hotelu,  okazało się, że jednak jest bezpośredni minivan do Sen Monorom, więc na dworcu nas oszukano. Postanowiliśmy oddać bilety tuk-tukowcowi, który miał po nas przyjecha odebrać i kupiliśmy bilety na minivana. Ze zwrotem tamtych - ku mojemu zaskoczeniu - nie było problemu.
        Kobietka z hotelu:
- Minivany do Sen Monorom odjeżdżają około godziny 7.00, więc o 7.30 ktoś was odbierze.
...Nie bardzo wiedziałam, jak to możliwe, że dostaniemy się na busa, który odjezdża pół godziny przed tym, jak ktoś ma nas na niego zawieźć... Ale to jest Kambdża, widocznie takie rzeczy są tu możliwe :))
        Ostatecznie przyjechał po nas sam minivan tuż przed godziną 8.00 i potem jeszcze przez kolejne 2 godziny krążyliśmy bez większego celu po mieście, prawdopodobnie szukając innych pasażerów :)) Raz nawet wsiadła do niego kobieta, która wysiadła po jakiejś pół godzinie w innym miejscu w mieście.
        Z racji tego, że wstaliśmy tak wcześnie i że absurdy się mnożyły, to dostaliśmy z Oliverem sporej głupawki. Stwierdziliśmy, że w sumie za te 14 dolarów od głowy, to możemy być tak obwożeni po mieście cały dzień. Przez market przejeżdżaliśmy jakieś 5 razy - może powinniśmy poprosić kierowcę, by powolił nam go w międzyczasie zwiedzić? I kupić jeszcze skrzynkę piwa, by móc ten całodniowy objazd po mieście spędzić jeszcze milej :P
        Potem Oliver dojrzał solary słoneczne na sprzedaż i przypomniał sobie, że spotkał gdzieś kolesia z małym solarem przyczepionym do czapki - w ten sposób ładował baterie telefonu itp. Może też powinniśmy dostać jeden taki, przyczepić do plecaka i przywieźć trochę energii słonecznej do Europy - w końcu tam panuje mroźna zima...
        W którymś momencie kierowca sporzał na nas i powiedział:
- Only one more!
        Tylko jeden/jedna więcej. Ale co - jeden/na? Jeden pasażer? Jedna godzina? Jedna doba? :))
        Zatrzymaliśmy się przy stoiskach z jedzeniem. Może czas na śniadanie? Kierowca wyszedł. Po chwili wrócił - widocznie śniadanie się skończyło. Ale wrócimy tu na obiad! :D
        Wiem, wiem. Wcale nie brzmi to tak śmiesznie, jak faktycznie było :P Grunt, że w końcu około 10.00 stąd ruszyliśmy.
        Droga w przeważającej większości była polna, czasem było coś asfaltu, czasem drogę budowano. Kurzyło się niemiłosiernie...



        Sen Monorom jest jeszcze mniejszym miasteczkiem niż Banlung i, według mnie, znacznie bardziej urodziwym.
        Zakwaterowaliśmy się w sympatycznym bungalowie z dwoma łóżkami, przy czym najpierw poinformowano nas, że jego koszt to 8$, a wieczorem przyszła chyba właścicielka i zapytała, czy obsługa powiedziała nam, ile ten bungalow kosztuje.
- Owszem, powiedziała - mówię jej. - 8$.
- 8$ jest za bungalow z jednym łóżkiem, a ten kosztuje 12$.
        Niefajna sytuacja. Mówię jej zatem, że my zgodziliśmy się na 8$ i to nie nasza wina, że obsługa źle nas poinformowała. Ostatecznie babka powiedziała, że za pierwszą noc policzy nam 8$, a za kolejną 12$ - ale nas kolejnej nocy już tu nie było. Poza tym zdałam sobie potem sprawę, że to nie obsługa nas kwaterowała, tylko właśnie ta babka...
        Tego popołudnia poszwędaliśmy się po okolicy, za to następnego dnia rano wypożyczyliśmy motory i z naszymi bagażami pojechaliśmy do innych bungalowów. Ogromny plecak na tyle, mniejszy z przodu i dziurawa dróżka w dół - to dopiero przygoda! :))
        Teoretycznie wszystkie przewodniki polecają wycieczki w okolice Sen Monorom z kierowcą, gdyż ponoć ciężko znaleźć samemu poszczególne miejsca. Bzdura! Mając 3 prowizoryczne mapki (2 papierowe i jedną na tablecie) dojechaliśmy wszędzie tam, gdzie chcieliśmy, bez większych problemów. A przynajmniej bez problemów tego typu :P
        Sama droga pozostawiała sporo do życzenia, znowuż w większej części była pokryta drobniutkim kurzem oraz dziurami zamiast wygodnym asfaltem.
        Wodospad Bou Sra jest największym wodospadem w okolicy i położony jest ok. 35 km od miasta. Sam wodospad składa się z dwóch poziomów:




        Za ten wodospad również można wejść, co zrobiłam z wielkim poświęceniem dla dobrych zdjęć. Gdy wyszłam zza niego, cała przemoczona, okazało się, że Oliver zrobił mi zdjęcia swoim aparatem, zamiast moim... :)) Teoretycznie ma mi je przesłać mailem, ale to zapewne dopiero, gdy wróci do Niemiec. I pomyśleć, że wzięcie mojego aparatu do ręki mogło być takie proste :))




        W drodze powrotnej robiliśmy liczne postoje w wioskach na zrobienie fotek. Są tutaj niskie domki pokryte strzechą sięgającą ziemi:




...oraz liczne typowe khmerskie domy na palach:




        Przerwa na obiad w jednej z wiosek była sporą atrakcją dla lokalsów. Gdy przyjechaliśmy, knajpa była pusta. Gdy wyjeżdżaliśmy, stoły były niemal zapełnione :))
        Serwowano tu ryż lub zupę z noodlami i bliżej niezidentyfikowanym mięsem. Ale ładnie wyglądało i było smaczne :)


        Taa... W końcu doigrałam się :)


        Kilka godzin przed zrobieniem tego zdjęcia przedstawiałam obraz nędzy i rozpaczy, spod którego wynurzał się zakurzony, nieco absurdalny uśmiech :))
        Motor, który miałam tym razem, funkcjonował dość średnio, tj. nie działał szybkościomierz, hamulce sprawowały się jako tako, a kask był mocno zarysowany. I mimo że nie jechałam zbyt szybko, to jednak za późno pomiędzy zarysowaniami i kurzem dostrzegłam liczne dziury przed sobą, więc mnie, jednym słowem, powaliło :)
        Wyglądało to gorzej niż faktycznie było. Polało się trochę krwi, zdarłam sobie moją piękną opaleniznę na całym ramieniu oraz nabiłam kilka większych i mniejszych siniaków (na udzie o średnicy 15 cm tego samego dnia zrobił się purpurowy, a kolory pewnie długo będzie jeszcze zmieniał) w wyniku upadku i przygniecenia motorem :) Dodając do tego tumany kurzu, jakie mój upadek wzbił w powietrze, można sobie wyobrazić, jakiż to obrazek miał tam miejsce :))
        Oliver mnie pozbierał i opatrzył na tyle, na ile było to możliwe na drodze. Okazało się, zresztą nie pierwszy raz, że oboje jestśmy świetnie przygotowani do podróży, bo nasze obie apteczki wystarczyłyby by opatrzyć kilkoro takich sierot jak ja :P
        Motor miał się bardzo dobrze, nabył tylko nieco nowych zadrapań...


        Zanim wieczorem oddałam go do wypożyczalni, to umyłam tu i ówdzie, żeby nieco lepiej wyglądał. I tak bałam się, że mnie za niego jakoś bardziej skasują, a tu okazało się, że wzięli tylko 5$ :) Gdyby byli złośliwi, to wyciągnęliby znacznie więcej. Ale właśnie w tym ogromny plus Khmerów - ani nie są złośliwi, ani nie jest na pierwszym miejscu to, by na turyście zarobić. Bardziej skupiają się na tym, by faktycznie oferować dobrą i sympatyczną obsługę, a zarobek jest jakby na drugim miejscu (przynajmniej w wielu wypadkach).
        W każdym razie rozsądnym było wrócić do bungalowu i porządnie obmyć rany z kurzu... Oj, bolało. Oliver był w ogóle nieczuły na moje cierpienia i bezlitośnie, siłą niemalże, wciskał moją poranioną dłoń i ramię do gorącej wody z mydłem, a potem spryskiwał wodą utlenioną i jeszcze przed założeniem plastrów i bandaży nałożył na to jakąś dezynfekującą maść.
- To już nie będzie boleć!
Akurat... :))
        Komedia to dopiero była wieczorem - lewa dłoń jest mocno poraniona, więc nie nadaje się do użytku. Prawa dłoń jest w porządku, ale cała ręka i ramię są rozharatane i obtłuczone, więc im mniej wody na niej, tym mniej boleśnie, no i ciężko było rękę podnieść. Kochany Oliver pomógł mi zatem umyć włosy i je potem rozczesać, bo z tym miałam największy problem :)) Z resztą jako tako sobie poradziłam, choć też łatwo nie było...
        Ważne, że wyszłam z tego w miarę cało, choć dłuższą chwilę potrwa zanim pozbędę się strupów, a blizn pewnie znowu kilka przybędzie.
        Nie było co płakać, więc ruszyliśmy na dalszy objazd :P
        Podjechaliśmy do Wodospadu Monorom, ale ten był dość rozczarowujący.



         Obok znajdował się taki oto mostek:



        Na zachód słońca wybraliśmy się na punkt widokowy z tzw. Morzem Lasu (Forest Sea). Ponoć las pod wpływem wiatru miał poruszać się jak fale na morzu... Nie do końca widziałam to w krajobrazie, niemniej widok był sympatyczny :)






        Oliver następnego dnia wybierał się na 2-dniowy trekking z noclegiem w hamaku w dżungli. Trekking miał obejmować różne rodzaje dżungli, kilka wodospadów i trochę górek. Bardzo chciałam dołączyć, głównie ze względu na ten nocleg :) Ale co rusz czułam nowe bolące miejsca na ciele, więc stwierdziłam, że ostateczna decyzja zapadnie rano, gdy będę mieć pewność, na ile jestem sprawna... :)

P.S. Owoc na dziś - rambutan. Słodki biały  miąższ się zajada, a pestkę ze środka zostawia :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz