Mimo że planów nawet jakoś ogólnie zakrojonych nie miałam przed podróżą, to jednak najbardziej (jeśli chodzi o Tajlandię) wyczekiwałam momentu, gdy przyjadę do Chiang Mai, które znajduje się w północnej, górzystej części kraju i osławione jest z racji przede wszystkim trekkingów po górskich wioskach zamieszkałych przez mniejszości etnicznych.
Niestety, pierwsze (i drugie i trzecie) wrażenie było rozczarowaniem. Samo miasto jest olbrzymie, powietrze zanieczyszczone, a znaczna jego część wygląda jak Khao San Road w Bangkoku, pełna hosteli, knajpek, sklepów i sklepików oraz agencji turystycznych.
Co do trekkingów, a w zasadzie "trekkingów", to są one 1-, 2- lub 3-dniowe i zazwyczaj zawierają 1-3 godzinny spacer, relaks nad wodospadem, godzinną jazdę na słoniu i spływ tratwą bambusową. Może i brzmi fajnie, ale ja pytam: ile jest trekkingu w trekkingu?
Do tego wszystkie grupy z Chiang Mai jadą w ten sam teren, szlaki są zadeptane i zatłoczone. Do zabrania zalecane są przynajmniej buty sportowe, ale ludzie spokojnie chodzą w japonkach. Najbardziej znaną mniejszością jest plemię Padung, kobiet o długich szyjach, które ponoć zmuszane są do noszenia obręczy na szyjach i rozwijania biznesu turystycznego. No to ile zatem jest trekkingu w trekkingu...?
Przyznaję, pierwszego dnia byłam mocno zniechęcona i przede wszystkim rozczarowana. Na razie olałam zorganizowane wycieczki i postanowiłam zwiedzić okolicę i stare centrum.
Najbardziej znaną świątynią jest Wat Doi Suthep, która znajduje się na wysokości nieco ponad 1000 m n.p.m., kilkanaście kilometrów od miasta. W songthew (w większym pickupie, gdzie pasażerowie siedzą na pace) spotkałam Kanadyjkę o indyjskim pochodzeniu, Chorwatkę, Holenderkę i Niemkę (każda z nich podróżuje w pojedynkę). Do późnego popołudnia trzymałyśmy się już razem.
Holenderka wzięła gdzieś udział w zorganizowanj wycieczce, znała więc kilka zwyczajów buddyjskich (cóż, wiem, ile traci się nie mając przewodnika - zresztą kto lepiej może być tego świadomym niż inny przewodnik - ale ciężko mi się przełamać do zorganizowanych wycieczek...). Np. bierze się taki kubeczek z małymi plastikowymi listewkami z zapisanymi numerami, obejmuje się go obiema dłońmi i trzęsie aż jedna listewka wypadnie. Ponoć zazwyczaj długo na tym schodzi, mnie jednak zajęło to ledwie kilka sekund, co oznacza, że wróżba znajdująca się pod moim numerem na ścianie obok, jest wróżbą bardzo silną. A oto, co było na mojej wróżbie:
Cierpliwości... :))
Potem wróciłyśmy do miasta i chwilowo stałam się samozwańczym przewodnikiem po centrum do kilku ważniejszych świątyń (+konieczna przerwa na mrożoną kawę).
Samo Chiang Mai ma 700 lat i było niegdyś stolicą Królestwa Lanny (Lanna - "ziemia milionów pól ryżowych"). Obecnie jest to drugie pod względm wielkości miasto w Tajlandii i główny punkt rozrywkowy (prócz trekkingów, wycieczek, spacerów, są jeszcze kursy gotowania, przejażdżki na słoniu, jak i również treningi słoni, skoki na bungee, zjazdy na tyrolkach itp. itd.).
Innymi zwyczajami, o których opowiedziała Holenderka, było np. trzykrotne obrócenie przezroczystej kuli umieszczonej w pysku smoka przed wejściem do świątyni - na szczęście.
W ogóle buddyzm w znacznej mierze składa się ze zwyczajów, mających zapewnić szczęście - albo w tym życiu albo w następnym. Np. na Sri Lance pamiętam, że z kubełkiem wody trzeba było 3 razy obejść Poo Three, czyli figowiec pagodowy, intensywnie myśląc o życzeniu, a potem wylać wodę na korzenie drzewa.
Tutaj można też np. zawiesić posrebrzany listek na drzewie szczęścia, w intencji swojej lub kogoś zmarłego.
Dużo tego i jest to bardzo ciekawe. Chciałam dopytać o różne rzeczy mnicha w tzw. Monk Chat, gdzie mnisi po prostu siedzą i po angielsku odpowiedzą na pytania, dotyczące buddyzmu czy też kultury tajskiej. Taki Monk Chat był przy świątyni Wat Chedi Luang, ale tutaj zostawiłam dziewczyny i pognałam do informacji turystycznej zanim mi ją zamknęli, żeby uzyskać jakieś materiały i wskazówki odnośnie rejonu górskiego na zachód (gdzie chciałam się wkrótce dostać, mocno licząc na to, że tam będzie nieco więcej autentyzmu...). Na Monk Chat powróciłam rano 2 dni później, tuż przed wyjazdem, i mimo że była już godzina 10, a od 9 miał być Chat Monk wznowiony, to niestety nikogo nie zastałam... i moje pytania pozostały bez odpowiedzi.
2 dziewczyny z naszej grupy wybierały się na jednodniowy kurs gotowania dań kuchni tajskiej, co podobno jest na iluś tam listach oznacze jako top zajęcie w Chiang Mai, taki inny rodzaj "must do". A że gotować bardzo lubię, kuchnia tajska w większości mi smakuje, a oglądania świątyń chwilowo miałam dość, to stwierdziłam: czemu nie... :)
P.S. A po przyjściu do hostelu zabookowałam bilet do Pai na pojutrze i skusiłam się na ostrego kopniaka za 1 zł... 1/3 szklanki whisky, 1/3 szklanki wody do popicia oraz kwaskowy owocek do przegryzienia. Nie wiem co to za bimber ta tajska wshisky, ale kopie do 3 godzin...
Na zdrowie
OdpowiedzUsuń