piątek, 12 grudnia 2014

Lopburi - Phitsanulok - Sukothai

        Wracając jeszcze do Lopburi... bo tu nie tylko małpy są ważne :) W samym mieście jest jeszcze spro ruin, które zachowały się z czasów panowania Khmerów. Poza tym ok. 20 km stąd znajduje się Watt Prasrirattanamahathat, świątynia z odciskiem stopy Buddy, rodzaj miejsca pielgrzymkowego.





        W Lopburi wsiadłam w pociąg do Phitsanulok. Do wyboru klasa druga (ok. 170 bahtów, wygodne siedzenia, wiatraki) oraz klasa trzecia (99 bahtów, twarde siedzenia, klimatyzacja z otwartych okien). Oczywiście klasa 3! Wagon 5, miejsce 18. Hahaha... Nie znalazłam miejsca 18, prawdopodobnie ktoś już na nim siedział, a głupio tak każde miejsce sprawdzać, co łatwe też nie jest, bo numerek był przyczepiony w okolicy głowy pasażera. W końcu usiadłam (prawdopodobnie) gdzieś w pobliżu mojej 18, na ławeczce, która ma miejsca 9, 10 i... 82. Naprzeciwko jest 13, 14 i 83, więc może i jest jakiś klucz w ich numerowaniu. Chociaż może jednak niekoniecznie, bo dalej w tym samym rzędzie widziałam 22, 23 i 95.
        Ławeczka co rusz się zarywała i trzeba było ją poprawiać. Non stop chodziły tu także przekupki, sprzedając gotowe dania, obrane i pokrojone owoce, napoje oraz zamrożone ściereczki do ocierania spoconej twarzy.
        W Phitsanulok miałam małe wyzwanie, bo chciałam zobaczyć Muzeum Etnograficzne, a potem jeszcze dostać się do Sukothai. To muzeum jest ponoć jednym z najlepszych muzeów etnograficznych w kraju. Faktycznie, jest całkiem ciekawe, podobnie jak i jego historia.
        Jego założyciel pewnego dnia zaczął zbierać po okolicy różne przedmioty codziennego użytku. Rodzina, widząc, że gromadzi on zgoła niepotrzebne im rzeczy, uznała go za wariata. Z czasem jednak udało mu się zebrać na tyle dużą kolekcję, że powstało muzeum.
        Gdy weszłam do  muzeum najpierw zobaczyłam zdjęcie założyciela, a zaraz potem starszego człowieka, siedzącego w altance...




        Można tu zobaczyć różnorakiego rodzaju przedmioty wykorzystywane w gospodarstwie, przy pracach polowych, do polowania, przyrządzania jedzenia itp., do tego są tu również małe makiety pokazujące budownictwo, tekstylia, ceramika, zabawki, przyrządy do masażu, jak np. ten poniżej...


                Żeby nie było wątpliwości - to służy do masażu zewnętrznego :P
        Całość zaopatrzona jest w tablice wyjaśniające, co i do czego służy i jak funkcjonuje, również po angielsku.








        Poza tym są rekonstrukcje chatek czy też wnętrz sypialni, kuchni, a także porodówki.
        Osobne pomieszczenie oczywiście poświęcone jest rodzinie królewskiej.

        W autobusie do Sukothai usiadłam obok białego turysty o słowiańskiej urodzie. Od słowa do słowa, pytam w końcu:
- Where are you from?
- From Poland.
- No co ty, naprawdę? :)
        I tak poznałam Mariusza, z Krakowa - a jakże. Prawnik, zapalony podróżnik, który w najróżniejszy sposób zwiedził 3/4 świata (ale w Rumunii nie był :P). Człowiek bardzo ciekawy, niezwykle inteligentny, z ogromną wiedzą i rewelacyjnymi historiami do opowiedzenia. A zagadałby na śmierć... :)
        Miał upatrzony hostel, z czego sama też skorzystałam. Z tym, że on uderzył w pokój z prywatną łazienką, klimatyzacją i wszelkimi udogodnieniami, za 600 bahtów, a ja zajęłam łóżko w pokoju wieloosobowym za 120 bahtów, z łazienką na podwórku. Ale za to tylko pierwszej nocy zakwaterował się tutaj sympatyczny Francuz, a następnej miałam już pokój dla siebie.
        Akurat była pełnia...




        Wieczorem poszliśmy z Mariuszem na targ nocny, gdzie zasmakowaliśmy różnorakich pyszności - zaczynając od czegoś w rodzaju pierogów...



...przez jakieś chrupiące coś, co wyglądało jak chlebek ze stopionym grubym serem wewnątrz, co krojone było nożyczkami...



...ale czym było tak naprawdę, to nie wiem :) Potem były inne smakołyki - ja pochłonęłam moje ulubione ośmiornice:




...potem jeszcze próbowaliśmy jakichś słodkich ciasteczek z kokosem, na nietypowym mango kończąc (nietypowe, bo twarde, zielone, ale bardzo słodkie - mniami!)

        Następnego dnia Mariusz jechał do ruin Kamphaeng Phet, nad którymi też się zastanawiałam, ale najpierw chciałam zobaczyć stare miasto Sukothai, które było pierwszą stolicą Syjamu.
        Rano w autobusie spotkałam Paula, 50-letniego Anglika, dawnego inżyniera lotniczego, który nie mając rodziny i zobowiązań około 8 miesięcy w roku podróżuje. Rozgadaliśmy się i spędziliśmy ten dzień razem. Przyjemnie było mieć w końcu towarzystwo, a Paul okazał się być przezabawnym kompanem. Mieliśmy bardzo podobne spostrzeżenia co do pewnych typowych sytuacji, do jakich dochodzi w miejscach turystycznych, śmiejąc się tym samym i z turystów i z samych siebie. On z kolei miał ubaw z moich opowieści o survivalu w Andach (Andyjski survival) czy też z pewnej rozmowy z dyrektorem szkoły językowej, w której pracowałam kilka lat temu (kradzież na Sri Lance).

        Stare Sukothai jest olbrzymim terenem, ma ok. 70 km kwadratowych, więc najlepszym sposobem przemieszczania się jest rower. Są tu 3 główne koncentracje świątyń i ruin, do każdej jest osobny wstęp (100 bahtów + 10 bahtów za wjazd roweru). Miejsce robi spore wrażenie, choć całość można w sumie zwiedzić w pół dnia, co by każde z nas zapewne zrobiło, gdyby zwiedzało je samotnie (a Paul stwierdził, że on nawet szybciej by to objechał, bo nie chciałoby mu się samemu wspinać na wzgórza czy jechać do świątyni jeszcze poza tym terenem, gdzie go ciągałam :P). A tak był to naprawdę sympatyczny niedzielny dzień, pełen słońca, śmiechu i dobrego humoru :)






 Nawet karmiliśmy rybki!




I na koniec świątynia w stylu srilankańskim:



        Wieczorem ponownie poszliśmy z Mariuszem próbować lokalnych specjałów. W ulicznej garkuchni zamówiliśmy po 2 dania, a potem był jeszcze deser...





        Nie portafiłam wymówić nazwy tego, co jest na zdjęciu powyżej, ale w środku były smażone wiórki kokosowe, kawałek czosnku, kawałek cebuli, kawałek imbiru, limonki, co zalane zostałe bardzo słodkim karmelem i zawinięte w liść czegoś. Z takiego patyka jednym kęsem zdejmowało się to coś i klajstrowało sobie usta... Mieszanina smaków nie do opisania. Mariusz zakupił też dwuwarstwowe ciastka z kokosem i... ziemniakami.

        Zastanawiałam się, gdzie dalej jechać. Była opcja, żeby zostać w Sukothai jeszcze przynajmniej jedną noc i zwiedzić Kamphaeng Phet albo Si Satchanalai, które jest starsze nawet od Sukothai, ale te ruiny i kolejne setki statuetek Buddy chyba nie zrobiłyby już na mnie wrażenia.
        Ciagnęło mnie też do Umphang, które leży na granicy z Birmą, skąd można zrobić kilka ciekawych trekkingów. Ale policzyłam, że straciłabym na to przynajmniej 3-4 dni z dojazdami, a jeszcze miałam przed sobą super ciekawą północ. Ostatecznie padło na autobus do Chiang Mai, na które przecież tak długo czekałam...

4 komentarze:

  1. Wszystkiego ci zazdroszczę mega, ale tej kuchni to już w ogóle ! Malin

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń