Mae Hong Son, do którego dotarłam po raftingu, jest punktem wypadowym do wiosek zamieszkanych przez "kobiety-żyrafy", choć 99% turystów przyjeżdża tu z organizowanymi wycieczkami z Chiang Mai czy Pai (dzięki temu Mae Hong Son pozostaje niezepsute). Swoją drogą nie znoszę tego określenia, "kobiety-żyrafy" - to tak jakby otyłe kobiety nazwać kobiety-słonice... Innymi nazwami tutaj stosowanymi są długoszyje kobiety (long-neck women) albo po prostu długoszyje Karen (long-neck Karen - Karen to nazwa plemienia).
Zastanawiałam się, czy w ogóle odwiedzić wioskę tego rodzaju, gdzieś wyczytałam, że są one tu trzymane, by rozkręcać biznes turystyczny, a jeśli tak jest w rzeczywistości, to nie chciałabym brać w tym udziału. Koniec końców doszłam do wniosku, że ja jedna świata nie zbawię, a zwyciężyła ciekawość i chęć sprawdzenia jak jest naprawdę - przynajmniej na tyle, na ile sama mogłam do tego dojść.
Wypożyczyłam więc motor, bo potem chciałam zrobić jeszcze dłuższy objazd po szeroko rozumianej okolicy. Sama droga była już takim mniejszym wyzwaniem, bo ok. 10-kilometrowy odcinek wił się wąskimi serpentynami, gdzie 2 samochody miały problem, żeby się minąć, a co dopiero, gdy trzeba było ominąć słonia...
Ale najfajniejsze były przejazdy przez potoki i rzeki :D Było ich może kilkanaście, jedne większe, inne mniejsze, z mniej lub bardziej wartkim nurtem. Do tego ślisko wokół, zwłaszcza tam, gdzie pospadały liście.
Do wioski prowadzą takie oto znaki...:
Dojechałam do wioski i zatrzymałam się przy znaku wskazującym drogę do długoszyich kobiet. Od razu wyszedł ze stoiska handlowego facet i pokazał mi, gdzie mogę zostawić motor. Podał mi również poniższą kartkę:
Przyznaję, że nie wdrożyłam się w temat bardzo głęboko, choć kilka stron informacyjnych w internecie przeczytałam. Zresztą pytanie też, na ile to, co piszą na ten temat, jest wymierne i jak to ma się do obecnej sytuacji tych kobiet. W każdym razie plemię długoszyich Karen było jednym z wielu, które uciekły z Birmy. Podobno jedynie im pozwolono pozostać na tajskim terenie, ale pod warunkiem, że rozkręcą tu biznes turystyczny. I w ten sposób powstały wioski-zoo, w których można oglądać ludzi (na uwięzi?) i do których kupuje się normalny bilet. Tzn. nienormalny, bo kosztuje 250 bahtów. Naprawdę miałam duże skrupuły przed wejściem - nieładnie mi to pachniało. Facet widział moje zwątpienie i przekonywał, że pieniądze te idą na potrzeby plemienia, na szpital, lekarstwa itp. Ludzie z tego plemienia nie mogą otrzymać legalnej pracy w Tajlandii, ponieważ w ogóle nie są rozpoznawani przez rząd jako obywatele, stąd też ten rodzaj "pomocy".
- Jesteś Tajem czy należysz do Karen? - pytam.
- Tajem...
Ciekawość jednak zwyciężyła... Choć przyznaję, że czułam się fatalnie. W ogóle nie miałam pojęcia, jak się tu zachować, mimo że tę wioskę odwiedzają codziennie setki turystów. Poza tym to nawet nie była wioska, ale rząd stoisk po obu stronach ścieżki, przy czym sama ścieżka miała może około 150-200 m długości. Ta część była dodatkowo odgrodzona potokiem, trzeba więc było przejść przez most, przy którym stał słoń...
Czyżby zobrazowanie tego, co tu się dzieje?
Facet zapewniał mnie, że mogę robić tyle zdjęć, ile mam ochotę. Z tym, że ja mam problem, żeby tak na bezczela pstrykać ludziom fotki. Zdjęcia robiłam zatem tylko kobietom, od których coś kupowałam (ewentualnie, gdy o tym same nie wiedziały), wcześniej oczywiście pytając je o zgodę - ale nawet mimo to i mimo świadomości, że to dla nich normalka, to i tak źle mi z tym było. Poza tym nie miałam nawet odwagi, żeby się z nimi targować...
Jedna mówiła całkiem dobrze po angielsku, więc chciałam ją wypytać o tę całą szopkę. Też nie było łatwo, no bo niby kim ja jestem i jakim prawem ja takie pytania zadaję? Bilet za 250 bahtów przecież mnie do tego nie uprawnia.
Potwierdziła natomiast to, że oni nie mogą legalnie pracować w Tajlandii, a na moje pytanie o to, czy mają prawo opuścić wioskę odpowiedziała, że owszem. Z tym, że w jej wypadku jest to po prostu biznes, jej własny mały interes, więc nie ma powodu, żeby opuścić to miejsce.
I biznes faktycznie się kręci - zwłaszcza, jeśli mowa o różnorakiego rodzaju sourvenirach i gadżetach z wizerunkami długoszyich kobiet: długopisy, laleczki, magnesy, pacynki, ruszające się główki, pocztówki, a nawet termometr...
Ale jakoś też nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że trochę chcą wziąć też turystów na litość...
Na wejściu można było również przeczytać o badaniach, jakie były prowadzone, by odkryć jak to się dzieje, że ich szyje się wydłużają. Rentgen pokazał, że obręcze nie mają wpływu na kręgi szyjne, ale swoją masą napierają na obojczyk barki, jakby je wypłaszczając i dociskając do dołu ku żebrom. I stąd wrażenie, że szyje są dłuższe.
Specyficzne miejsce, dla mnie mało wygodne, ale może też wynika to z pewnej niewiedzy o tym, jak to wygląda naprawdę. Być może mam do tego złe podejście, być może to dla nich faktycznie dobre i dość wygodne wyjście, być może im to odpwiada. Generalnie mam wrażenie, że to, co się mówi i pisze, daje często sprzeczne informacje. Co nie zmienia w każdym razie faktu, że wchodzi się tu jak do ludzkiego zoo...
Zdjęcia:Długoszyje Karen
Zdjęcia:Długoszyje Karen
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz