Mae Hong Son jest miejscem, do którego bardzo nieliczni turyści docierają. I to oczywiście było kluczem do znalezienia autentycznej, dawnej i niezepsutej turystyką Tajlandii.
Guesthouse, w którym nocowałam, był niemalże pusty. Niemalże, ponieważ podczas wpisywania się do księgi rejestracyjnej, dojrzałam wpis tuż przede mną: Marcin, Polska! Na moje głośne zaskoczenie kobietka odpowiedziała, że ten chłopak siedzi właśnie na balkonie.
Podeszłam zatem na balkon, z którego roztacza się piękny widok na niewielkie jezioro i dwie oświetlone świątynie znajdujące się po jego drugiej stronie:
- Ładny widoczek, co nie?
Marcin otworzył szeroko oczy i równie szeroko się uśmiechnął :) W ogóle to okazało się, że to ziomek z Poznania :D Mieszka w Tajlandii, w Pai, od kilku lat. Poopowiadał sporo historyjek stąd, jak np. o tym, gdy znajduje kobry w swoim mieszkaniu... Przyznał też, że Pai niesamowicie zmieniło się od czasu, gdy w nim zamieszkał. Opowiedział również o miejscu, do którego się wybiera, gdy tylko przedłuży sobie wizę - Wat Tam Wua, które jest leśnym klasztorem buddyjskim i centrum medytacyjnym odwiedzanym przez obcokrajowców.
Hmm... W takim miejscu mnie jeszcze nie było :D A że uwielbiam nowe doświadczenia, a klasztor buddyjski brzmi dobrze, to pod natchnieniem chwili stwierdziłam, że wybiorę się tam choćby na dzień lub dwa :) Policzyłam dni, które zostały mi do końca wizy i już wiedziałam, że ciężko będzie się wyrobić. Chciałam zobaczyć jeszcze słynny Złoty Trójkąt, gdzie stykają się granice Tajlandii, Laosu i Birmy, gdzie nigdyś uprawiano opium i w ogóle odbywały się różnorakie ciekawe historie z udziałem żołnierzy amerykańskich włącznie. Ale Marcin powiedział, że tam w zasadzie w chwili obecnej nie ma nic ciekawego do oglądania... Również po jego słowach zdecydowałam się nie skorzystać z łodzi, którą zamierzałam płynąć 2 dni z granicy z Laosem do Luang Prabang, gdzie z kolei chciałam spędzić święta. Zamiast tego Marcin polecał ciekawą północ. No proszę, jak jedno przypadkowe spotkanie może wywrócić do góry nogami plany na najbliższe 2 tygodnie. A potem się okazało, że wywróciło jeszcze bardziej...
Następnego dnia wypożyczyłam motor (o niesamowicie czułych hamulcach, do których przyzwyczaiłam się dopiero po dłuższej chwili) i zrobiłam objazd po nieco dalszej już okolicy. W sumie zrobiłam ok. 120 km.
Najpierw odwiedziłam wioskę długoszyich Karen, o których było w poprzednim poście, a potem ruszyłam na północ. Chciałam zobaczyć wodospad Pha Sua oraz Ban Ruk Thai, wioskę z antykomunistycznymi chińskimi uciekinierami, która znajduje się tuż na granicy z Birmą. Ale to nie te miejsca były w tym wszystkim najfajniejsze, ale tajska szosa transfogarska w miniaturze :D ("oryginalna" rumuńska szosa transfogarska przebija Karpaty Południowe, wijąc się spektakularnymi serpentynami). Z tą różnicą, że takich fantastycznych widoków tu nie było, bo całość wiła się przez dżunglę, ale za to tu zakręty były znacznie ciaśniej ułożone i pod ostrzejszymi kątami i spadkami... Serducho nie raz mocniej mi zabiło, ale w końcu troszkę adrenaliny można było pozażywać :)
Ale ładne widoki tajskiej wsi też co rusz się pojawiały :)
Po drodze zastopował mnie pewien Amerykanin z Californii, mieszkjący od ponad 20 lat w Mae Hong Son, który dał mi szereg wytycznych na dalszą drogę: że do wodospadu nie warto, bo przez porę suchą ostał się tylko strumyczek i skały, ale że mam zajechać do chińskiej wioski i wypić tam herbatę i wino, że teraz zakręty będą jeszcze ostrzejsze, spadki jeszcze trudniejsze, że za niedługo będzie miejsce, z którego w zeszłym roku spadł samochód, że jest niebezpiecznie, żeby tam trochę przyspieszyć, bo automat pod taką górkę może nie wydolić... Ewidentnie we mnie nie wierzył :P
Stwierdził też, że od kilku dni spotyka Polaków. No tak - może i mało turystów dociera w te tereny, ale Polak-eksploator dotrze wszędzie :)
Nie było tak źle, jak można się było spodziewać po słowach Amerykanina. Powiem wręcz, że było bardzo dobrze :D Tylko coraz zimniej, bo coraz wyżej. Wioska Ban Ruk Thai (zwana z chińska chyba - Mae Aw) jest najwyższym punktem na granicy z Birmą, do którego może dotrzeć zwykły śmiertelnik. Zamieszkana jest przede wszystkim przez chińskich uciekinierów, tzw. Kuomintang, którzy zajmują się plantacjami i produkcją herbaty. Fakt - tak pysznej herbaty z miodem i cytryną, to jeszcze nie piłam. Wioska jest mała, acz dość urocza, obecnie o dużym nastawieniu turystycznym - prócz herbaty sprzedają tu również różnego rodzaju orzechy, bakalie, kandyzowane owoce itp.itd.
Droga powrotna też była niemałym wyzwaniem, nawet superczułe hamulce w niektórych fragmentach trasy nie byłyby w stanie całkowicie zatrzymać motoru :P Ale wystarczyły, by móc odpowiednio zwalniać :)
Zajechałam też po drodze do Fish Cave, ale była to totalna porażka, bo owa jaskinia była po prostu dziurą w skale, w której przebywają karpie... A wstęp oczywiście dla obcokrajowców niemały - 100 bahtów za nic.
Na tajskich drogach zobaczyć można takie oto znaki :)
Na zachód słońca chciałam dotrzeć do Wat Doi Kong Mu, która położona jest na wzgórzu, górującym nad miastem. Ciut się spóźniłam (znowu), ale widoki na okolicę przy zapadającym zmroku też zachwycały :)
Wieczorem odwiedziłam mały nocny bazar odbywający się co wieczór przy jeziorze. Niewielu turystów, mało kto mówi po angielsku, ewentualnie jakieś zupełne podstawy, spokój... Zamówiłam rybkę, usiadłam z boku, po turecku przy małym stoliczku, wcześniej ściągając buty - i tak obserwowałam tajskie życie wolne od turystycznego zepsucia... :) Piękna chwila. Tego właśnie szukałam :)
Spotkałam ponownie Amerykanina, był zaskoczony, że dotarłam do końca trasy.
- Strong polish woman!
Powiedział, że poznał też Polkę, idącą następnego dnia na trekking, do którego mogę dołączyć i że mi pokaże to biuro turystyczne. I pojechał przodem na motorze, nawet nie dając mi szansy na jakąkolwiek reakcję, którą po prostu byłoby podziękowanie i oznajmienie, że trekkingiem zainteresowana nie jestem. Poszłam więc za nim z grzeczności. I mówię i jemu i babce z biura, że właśnie wróciłam z trekkingu, że mam inne plany i jutro jadę do centrum medytacyjnego. Ten na to, że ta babka z biura jest niesamowicie silną i głęboko wierzącą buddystką, że ona znacznie więcej mnie nauczy, a potem zaczął się ze mnie śmiać, że po co ja w ogóle w takie miejsce jadę. Było widać, że babka z biura też ma już dość kolesia i jest poirytowana jego zachowaniem. Z grzeczności wysłuchałam, co tam za trekkingi mają - trochę też z ciekawości, ale i tak nie było tu jakiegoś specjalnego szału, no bo co to za trekking, który trwa od 8.30 do 15.00?
Za to ta babka powiedziała, że Wat Tam Wua jest świetnym miejscem, jeśli chcę poznać, na czym polega medytacja, bo można tam naprawdę odnaleźć pewien spokój w sobie. Podziękowałam jej zatem, wyszłam i znowu natknęłam się na amerykańskiego gościa. Mówi, że jest tu ta Polka, że zaraz ją przyprowadzi i poszedł po nią. Mocno działał mi na nerwy, bo niby dlaczego on decyduje, co ja mam robić, gdzie iść i kogo poznać? Palant.
Zamieniłam kilka słów z dziewczyną, wyglądała na nieco zagubioną i taką, która ratunek odnalazła w towarzystwie tego kolesia. (Poza tym spotkałam ją już wcześniej w świątyni na wzgórzu, gdy krążyłam dookoła ze znalezionym na punkcie widokowym plecakiem, szukając jego właściciela. Roztargniony Francuz w końcu się odnalazł.) Zaproponowała mi, bym do nich dołączyła, ale byłam już umówiona na spotkanie online na skypie, więc podziękowałam, co koleś znowu głupio skomentował.
Mówię, że wybieram się do klasztoru, a potem do Mae Sariang. Tu włączył się palant:
- Mae Sariang? Przecież tam nic nie ma! Nikt tam nie jeździ!
- No i właśnie dlatego, że nikt tam nie jeździ, ja mam zamiar tam pojechać!
Na to Polka:
- Jeździsz tam, gdzie nikogo nie ma...?
Ej, no, ej. Czy ja naprawdę jestem taka dziwna, że szukam tego tajskiego autentyzmu i wolę miejsca nieturystyczne?
Zaraz doszła jeszcze jedna dziewczyna i dodała, że ona chce jechać do Złotego Trójkąta. Na co ja, że słyszałam, iż obecnie nie ma tam nic ciekawego do oglądania. Jak się Amerykanin nie zbuntuje, jak się nie wścieknie! Złoty Trójkąt nieciekawy?!
- Do you know who I AM?!
Jak słyszę słowa "Czy ty wiesz, kim ja jestem?!" i to jeszcze mówione w takim tonie, to mnie krew zalewa... Że on niby był tam żołnierzem ileś czasu, że walczył z producentami opium, że to, że tamto. Miałam ochotę mu powiedzieć, że mam w nosie, kim był i kim jest, ale wiem, że na pewno nie jest osobą, która będzie mi mówić, co mam robić - ale raz, że nie dał mi dojść do słowa, a dwa chciałam jakoś załagodzić sytuację, bo kłócić się nie lubię. Zdążyłam tylko oznajmić, że nie mówię, że Złoty Trójkąt nie jest ciekawy, ale że SŁYSZAŁAM, że nie ma tu nic ciekawego do oglądania. W ogóle mnie nie słuchał, a dziewczyny ze zdumieniem obserwowały naszą regularną kłótnię :)) W końcu wściekły koleś, ewidentnie mocno konfliktowy, pewny swoich świętych racji i narzucający je innym, machnął ręką i odszedł. I bardzo dobrze. Całe szczęście, że nie dołączyłam do nich tego wieczoru, bo byśmy się chyba non stop żarli. Palant. Jeszcze na odchodnym rzucił drwiąco:
- Miłego spotkania online. Enjoy!
- I will!
Palant. Żałowałam, że nie powiedziałam tej Polce, żeby uważała na gbura, bo nie wydaje się człowiekiem, któremu można zaufać i kupowanie jej smakołyków wcale nie musi być bezinteresowne...
Ech...
Ponoć autobus do Wat Tam Wua był tylko jeden i to o 8.30. Inną opcją był minivan do Pai, ale wtedy musiałabym zapłacić kwotę za całą trasę. 8.30 to dość wcześnie, bo planowałam wybrać się na poranny targ i zobaczyć jeszcze świątynię w pobliżu, no i musiałam poczekać na otwarcie jakiegoś banku, żeby wymienić pieniądze. Poza tym udzelił mi się spokój miasteczka... :), więc stwierdziłam, że jakoś tam dotrę, choćby stopem na przykład.
Wcześnie rano udałam się zatem na targowisko, potem rozejrzałam się tu i ówdzie, krótko przed 9.00 wymieniłam pieniądze, następnie zatankowałam i oddałam motor.
W guesthousie natomiast właścicielka mówi, że są żółte songthaew, którymi mogę do Wat Tam Wua dotrzeć, a następny za 20 minut odjeżdża spod targowiska. Spakowałam więc resztę rzeczy i tuż przed 9.30 szukałam transportu. Pytam, gdzie znajdę songthaew, pokazuję miejsce na mapie, nikt nie mówi po angielsku, nikt nie wie, gdzie go szukać, ktoś na palcach mi pokazuje, że odjeżdża o 10. Idę dalej. Jakiś facet na moje pytanie rozgląda się dookoła, a potem pokazuje, żebym usiadła. No to usiadłam... :)
I siedzę, i siedzę, i siedzę... I tak mi dobrze :) O taak... To jest moja Tajlandia :) Coś niby wiadomo, ale do końa niewiadomo. I coś w końcu nie idzie zgodnie z planem! Czyli jednak jestem w Azji :D A już się bałam, że coś nie tak z tą Tajlandią...
Podejrzewam, że ten songthaew o 9.30 odjechał wcześniej, bo zapewne miał już komplet. Następny miał być o 12.30, czekałam zatem 3 godziny - i to były chyba najwspanialsze 3 godziny jak dotąd spędzone w Tajlandii :)
Siedziałam, obserwując ludzi dookoła. Myślałam, czy by jednak nie pójść na stopa, ale senność miasteczka mi się udzieliła i po prostu chłonęłam miejsce. Na głoda zajadałam orzeszki, które chciałam przemycić i pozostawić na czarną godzinę w klasztorze... (po 12 nic się tam nie je). Sporo radości dałam też lokalsom, no bo nie na co dzień zdarza się, że biała turystka cierpliwie czeka 3 godziny na transport, niemal nie ruszając się z miejsca. Jakieś kobiety siedzące już w swoim busie, wcale tego nie ukrywając - śmiały się ze mnie, ale raczej tak sympatycznie, pokazując sobie moje nogi i plecak i rzucając jakieś komentarze. Nie mam pojęcia, o co im chodziło, ale było to miłe, zwłaszcza, gdy podnosiły do góry kciuki w rozpoznawalnym międzynarodowym geście (choć teraz to ja czułam się nieco jak w zoo).
Potem usiadła obok mnie kobietka z gazetą i z naleśnikami polanymi skondensowanym mlekiem. I mnie poczęstowała! Ot tak, po prostu. :) Ja za to poczęstowałam ją mandarynkami.
Ale i tak hitem był pewien mnich. Przyszło ich kilkoro, jeden zagadał do mnie łamanym angielskim.
- Where are you from?
- Poland.
- Holland?
- No, Poland!
- Yes, yes. Holland...
Wszyscy zawsze to mylą... Mnich poszedł do sklepu i zaraz wrócił z butelkami coca-coli, którymi obdarował mnichów... oraz mnie! Zaczęliśmy rozmawiać, że w Europie zimno, że jego rodzice zmarli na raka, że sam pracował w Kanadzie przy zbiorze owoców. Nieustannie komentował wielkość i wagę mojego plecaka, opowiadając o nim każdemu, kto przychodził :))
Na informację, że jadę do Wat Tam Wua na medytację podniósł do góry kciuka. Potem dostałam od niego jeszcze ciastka oraz plakietkę ze słynnym stuletnim mnichem z Bangkoku :D Sama chciałam mu podarować mandarynki, ale nie chciał nic przyjąć, twierdząc, że to wszystko dla mnie. Szybko zaczęłam myśleć, co mam takiego, co mogłabym mu ofiarować. Zawsze w dłuższą podróż biorę ze sobą jakieś drobne pamiątki z Polski tak, bym mogła dać je komuś w ramach podziękowania za jakąś pomoc.. Ofiarowałam mu zatem... mały magnes ze zdjęciem krakowskiej starówki w sepii :D Ubaw miałam z siebie niemały. Potem, gdy opowiadałam o tym Marcinowi, to stwierdził, że szkoda, iż nie miałam magnesu z wizerunkiem Matki Boskiej Częstoczowskiej :)) To dopiero byłaby wymiana - plakietka z buddyjskim mnichem w zamian za magnes z matką Chrystusa...
Panuje zasada, że kobieta nie może nic dać mnichowi bezpośrednio do ręki (i odwrotnie), co związane jest ze wstrzemięźliwością seksualną i unikaniem pokus, takich jak choćby dotyk ręki. Wszystko, co sobie przekazywaliśmy, było zatem najpierw kładzione na ławce, a dopiero potem mogło być zabrane. Choć raz oboje zapomnieliśmy o tej zasadzie - on pokazujac mi zdjęcie bodajże wnuka brata, a ja pokazując fotkę mojej rodzinki. Nie mógł uwierzyć, gdy pokazałam mu, gdzie sama jestem na zdjęciu.
- Fast, fast!
?? O co mu chodzi? Że szybka?
- Fast, fast! - i pokazuje na zdjęcie, potem na mnie, a potem w powietrzu rysuje kształt gruszki...
- Aaa... Fat?
- Fat, fat!
Czyli że na zdjęciu tłusta jestem... :)) Tego jeszcze nie było, żeby mnich buddyjski rysował smukłość mojej sylwetki w powietrzu :))
W końcu po 2 godzinach ruszyliśmy. Ale dojechaliśmy do szpitala, pokręciliśmy się tam, po czym wróciliśmy z powrotem na targowisko i kazano nam wysiąść... :) Ponoć kierowca jest zajęty i pojedziemy z innym. Cokolwiek by to nie znaczyło, w trasę ruszyliśmy ok. 12.30.
I w ten oto sposób znalazłam się w Wat Tam Wua, klasztorze buddyjskim, stanowiącym centrum medytacyjne, odwiedzane głównie przez obcokrajowców. Jest to taki trochę dom wariatów, w którym bardzo dobrze się odnalazłam :)) Klimat jest specyficzny, wszyscy chodzą ubrani na biało, jest medytacyjny spacerownik (jak w więzieniu :), jedzenie jest wegańskie i to tylko do południa.
O samym pobycie napiszę już po świętach, ponieważ właśnie jestem ponownie w drodze do tego miejsca (a internetu tam nie uswiadczysz). Tak, święta Bożego Narodzenia zamierzam spędzić w buddyjskim klasztorze i wiem, jak to brzmi :) A żeby móc tu wrócić musiałam przedłużyć wizę. Najprościej było zapłacić odpowiednią kwotę w biurze imigracyjnym w Mae Hong Son, ale przecież ja nie lubię chodzenia na łatwizny. Zresztą tuż przed opuszczeniem klasztoru nie wiedziałam, że jeszcze tu wrócę. Żeby zatem skomplikować sobie życie pojechałam do miesjca oddalonego o kilkaset kilometrów i kilkanaście godzin ciągłej jazdy stąd (i to okrężną drogą! zahaczając też o najwyższy punkt Tajlandii i to też w dobrym stylu :) i zrobiłam wypad do Birmy :D Teraz wracam te kilkaset kilometrów po to, by za kilka dni ponownie przemierzyć tę samą trasę ku granicy z Laosem... Za kilka dni, bo liczę na to, że nie wsiąknę tam, jak Marcin, który też pojechał na kilka dni, a został 3 miesiące... :))
Może i nie jest to normalne :P Ale czuję jakąś taką potrzebę, żeby tam wrócić i dłużej pobyć.
Wyjątkowe miejsce, wyjątkowi ludzie, wyjątkowe doświadczenie...
Spokojnych Świąt zatem! I do zaś :)
Kiedy wczoraj Mama powiedziała, że spędzasz Święta w klasztorze buddyjskim, Tata zapytał, czy w takim razie przechodzisz na buddyzm.
OdpowiedzUsuńA ja na to, że może postawisz w naszym ogródku jakiegoś uśmiechniętego, złotego Buddę ;)
?
Magda
Oj tam, oj tam... :)
UsuńBuddy w ogródku nie będzie, bo zabronione jest wywożenie z Tajlandii jakichkolwiek jego wizerunków :P Krasnoludka se postawcie :D