Najczęściej turyści, zwłaszcza backpakerzy, docierają do Delty w ramach zorganizowanych wycieczek. Trochę się o nich naczytałam i jakoś nie bardzo miałam ochotę wziąć w jednej udział, zwłaszcza, że wymagało to wcześniejszych poszukiwań dobrej oferty. A więc ruszyłam sama.
Na Mekong trakcie mojej podróży natknęłam się już po raz któryś z kolei - najpierw w miejscu, gdzie tworzy on granicę z Tajlandią, potem był spływ z Xiang Kok łodzią towarową do Huoy Xai, następnie kolejny spływ do Pakbeng, potem znowuż rzekę spotkałam w Luang Prabang, w Vientiane i wylądowałam na Czterech Tysiącach Wysp na południu Laosu, gdzie Mekong zamienia się w ogromne rozlewisko z wodospadami i kanałami. A teraz w końcu trafiłam do Delty, po której jednak spodziewałam się nieco więcej :)
A sam Mekong napotkam jeszcze w Kambodży...
BEN TRE
[12-13.02.2015]
Moja droga do Ben Tre, niewielkiego miasteczka na początku Delty, jadąc z Sajgonu, rozpoczęła się w miejskim autobusie (nr 2), którym należało dojechać na dworzec Mien Tay, jakieś 10 km od centrum. Już tutaj spotkałam towarzyszy dalszej podróży - dwoje Francuzów oraz wietnamskiego studenta, który jechał do rodziny na Nowy Rok.
Na dworcu Mien Tay było bardzo nieprzyjemnie - nakrzyczano na mnie już przy kasie i to tylko dlatego, że zapytałam się, kiedy odjeżdża autobus.
- Now! Now! Now!!!
Następnie poprzesadzano nas w busie i ściśnięto jak sardynki. Gorąc był niewiarygodny, a klimatyzacja tylko okienna...
Gdy dojechaliśmy na dworzec w Ben Tre, od razu zostaliśmy obskoczeni przez moto driverów, którzy czyhali na szybki zarobek od białego turysty. Ów student natomiast, bardzo sympatyczny zresztą i otwarty, zaprowadził nas pod autobus miejski, którym mogliśmy się dalej do centrum przedostać :)) Chyba nie spodziewał się takiego napadu na siebie po tym, jak kasa uciekła driverom sprzed nosa, ale jakoś z tego wybrnął.
W busie facet wiózł 2 gęsi, które zchowywały się jakby były już w agonii...
Francuska parka miała gdzieś rezerwację za miastem, ja natomiast poszukałam sobie tanie lokum nad małym jeziorkiem w centrum. Ceny pokoi w tym hotelu wahały się od 100 do 250 tys. Ja chciałam ten najtańszy, ale dziadek upierał się przy jednym z droższych. Już prawie stamtąd wychodziłam, gdy przyszedł chyba jego wnuk i dostałam pokój za 100 tys. (bez okna, ale czysto i schludnie).
Jeszcze zanim dotarłam do hotelu, odczułam, że jednak niewielu turystów tu przybywa. Zagadał do mnie pewien facet na motorze, był niesamowicie nieśmiały i zestresowany, mówiąc do białej kobiety :) Ciężko mu szło z angielskim, ale koniecznie chciał napić się ze mną kawy. Cóż, kawy to ja jeszcze pić nie mogłam, to raz. Dwa - musiałam najpierw zostawić gdzieś plecak, co by z nim niepotrzebnie nie wędrować. A trzy - nie bardzo widziałam tę "rozmowę" :) Ale mimo wszystko sama propozycja była miła :)
Niewiele czasu miałam w samym Ben Tre, następnego dnia chciałam jechać do Can Tho, głównego miasta Delty. Ale też niewiele jest tu do robienia czy oglądania...
Najżywsza i najbarwniejsza część miasta leży nad jednym z odnóży Mekongu:
Sporą część centrum zajmuje targowisko, gdzie w dzień można zakupić owoce, warzywa, ryby czy mięso, a które w nocy zamienia się w wielki targ ciuchów.
Na kolację zjadłam owoce morza :) Wiem, wiem... Takich rzeczy jeszcze jeść nie powinnam, zwłaszcza tych ogórków :P Ale to było takie pyszne! Miałam ogromną nadzieję, że żołądek mi wybaczy i buntować się nie będzie.
Sympatyczny kucharz dorzucił mi jeszcze jedną małżę gratis :)
Wieczorem natrafiłam też na taki oto pomnik i dość propagandowe sceny:
Miejscem, do którego koniecznie chciałam zajrzeć w Ben Tre, a na które nie miałam już czasu tego popołudnia, była fabryka słodyczy robionych z kokosa. Zawędrowałam tam następnego poranka, wiedząc, że na poranny autobus nie zdążę, więc pozostanie mi tylko popołudniowy. Trudno, acz warto było :)
Fabryka malutka, złożona w zasadzie z dwóch salek oraz sklepiku w części frontowej budynku. W salkach panie i jeden pan wszystko wykonywali ręcznie! Począwszy od zarabiania ciasta, przez wałkowanie, wkładanie w specjalną formę, gdzie maszyna cięła cukierki na mniejsze prostokąciki, aż na pakowaniu w papierki kończąc. Prędkość rąk w tej pracy była po prostu niewiarygodna...
Dano mi do spróbowania tego ciasta, pycha! :)
Co ciekawe - cukierki zawijane były najpierw w cieniutki papier ryżowy, a potem w normalny papierek. Co do tego papieru ryżowego, to jego się nie odwija, gdyż - dosłownie - rozpuszcza się w ustach :)
No więc zrobiłam małe zakupy... Ciężko było coś wybrać, bo cukierki były różnorakie - z dodatkiem migdałów, orzeszków ziemnych, jakichś owoców. Ja ostatecznie wzięłam cukierki z durianem i papają oraz kandyzowane wióry kokosowe oraz ciasteczka... Trzeba nadrobić utracone kilogramy w trakcie zatrucia :P
Gdy przyjechaliśmy do Ben Tre i wzięliśmy lokalny autobus do centrum, Francuzi w busie zapłacili 12 tys., czyli tyle, co pozostali. Mnie wydawało się to dużo, jak na te 4 km, więc stwierdziłam, że pewnie autobus jedzie na jakąś dalszą trasę. Dogadałam się jakoś z bileterem, że ja chcę dojechać tylko na targowisko - i zapłaciłam 7 tys. :P
W drodze powrotnej na dworzec zajechałam innym autobusem trasą 2 razy szybszą niż poprzednio, ale skasowano mnie już podwójnie :))
Kupiłam bilet (na 1,5 h przed podróżą, ale był to drugi z dwóch, czyli ostatni, autobusów do Can Tho i potrzebowałam mieć pewność, że na pewno tam dziś dojadę), siadłam, zaczęłam czytać, co tam w tym Can Tho jest do zobaczenia.
Ludzie mi się przyglądali, jak zwykle rodzice pokazywali mnie swoim małym dzieciakom, którym wypadało odmachać. Nawet kierowca mojego autobusu do Can Tho przyszedł się ze mną przywitać, dopytując, czy mam już bilet :))
Zadupia aturystyczne są fajne :) Choć Ben Tre to znowuż nie takie zadupie...
CAN THO
[13-15.02.2015]
W autobusie spotkałam Izaaka, 70-letniego Izraelczyka. Zgadaliśmy się na przerwie jedzeniowej i w zasadzie kolejne półtora dnia spędziliśmy razem. Niezły koleś :) Podziwiałam mistrza w akcji - jako Żyd doskonale nadawał się do prowadzenia negocjacji cen :)) Podczas gdy mnie za przejazd mototaxi 7 km z dworca do centrum za 30 tys. od głowy wydawało się w porządku (początkowa cena była 70 tys. za oboje), ten uparł się przy 25 tys. Kobieta najpierw zgodzić się nie chciała, ale gdy po prostu zaczęliśmy iść pieszo, po chwili przyjechała z drugim driverem.
Kolejne negocjacje miały miejsce w hotelu. Wyczytałam, że mają tu pokoje od 5$, stąd najpierw tu uderzyliśmy. Niestety zostały im (ponoć) tylko pokoje za 10$, mnie babka ewentualnie mogła zejść do 8$. Izaak, bądź co bądź, dość kasiasty chyba facet, powiedział, że jemu cena za pokój nie robi dużej różnicy, ale patrzyłam na niego jak urzeczona, gdy proponował kobiecie, że on weźmie pokój za 10$, nie będzie się targował, ale za to ode mnie babka weźmie 6$ :))
Ostatecznie zeszła do 7$, a ja już machnęłam ręką - następnego dnia miałam zmienić pokój na tańszy, choć i tak ostatecznie wróciłam do tego samego, bo tamten pokój był obskurny, do łazienki daleko, nie było nawet wiatraka, a w razie, gdyby zjawił się jakiś backpaker tego dnia, to miał zostać dokoptowany do mojego pokoju (było tylko jedno duże łóżko...). A ten pokój był naprawdę fajny, nawet z klimatyzacją (drugiej nocy mi ją wyłączyli :P), z łazienką w środku, telewizorem, lustrami dookoła...
Mieliśmy pójść razem na kolację, a gdy schodziłam na dół, Izaak siedział z facetem w koszuli i słuchał propozycji wycieczki łodzią.
Turyści przybywający do Can Tho celują przede wszystkim w pływający market. Też koniecznie chciałam go zobaczyć, choć z racji tego, że miałam być sama, to stwierdziłam, że żadnej łodzi wynajmować nie będę, dotrę w pobliże rowerem lub ewentualnie mototaxi i tam miała być łódź zbiorowa, gdzie za miejsce płaciło się jedynie 50 tys. (2,5$).
Teraz jednakże było nas dwoje, w tym Żyd znający się na swym narodowym fachu :))
Koleś propnował wycieczkę 7-godzinną do dwóch pływających targowisk, powrót mniejszymi kanałami z wizytą w fabryce robiącej ryżowe noodle, w jakimś pięknym ponoć ogrodzie oraz spacerem po polach ryżowych. Za wycieczkę chciał 35$ za nas dwoje. Dla mnie, to trochę dużo, zwłaszcza jak na ceny azjatyckie. Izaak, mistrz absolutny, próbował go przycisnąć różnymi sposobami, ("Przed chwilą powiedziałeś nam swoją cenę. Teraz nasze negocjacje zaczynają się od nowa. Jaką najniższą cenę jesteś w stanie nam zaproponować?"), ale mimo iż facet wił się pod ostrzałem, to najwidoczniej z ceny po prostu zejść nie mógł.
Decyzja miała należeć do mnie. A że ja, nie sądząc, iż przyjdzie mi szukać wycieczki, nie zrobiłam wcześniejszego rozeznania, to na pewno nie chciałam brać pierwszej oferty, którą mi podsuwano. Czułam też, że mimo wszystko możemy znaleźć coś tańszego. Facetowi było ewidentnie przykro, ale cóż - prawa rynku.
Najpierw zatem postanowiliśmy znaleźć łódź. Niby gdzieś wpadło mi w oczy, że można po prostu przyjść baaardzo wczesnym rańcem i znaleźć łódź na przystani, ale zbliżał się Nowy Rok, więc kolejny dzień miał być ostatnim, gdy targowisko będzie miało miejsce z takim rozmachem, więc mógł być problem z łodziami.
Spotkaliśmy babkę, która już wcześniej namawiała nas na swój hotel. I ta też zaproponowała nam wycieczkę - z tym samym programem, co tamten koleś. 30$. Czyli schodzimy pomału w dół. Postanowiliśmy poszukać jeszcze z pół godzinym, a potem ewentualnie do kobiety wrócić i dalej próbować negocjacji.
Wkrótce doczłapała (dosłownie) do nas kobieta z niewyraźnym angielskim:
- Zewen ałer, zewen ałer, sirti faj dolar, sirti faj dolar.
Ani nie wzbudziła naszego zaufania ani zainteresowania (cena znowuż wyższa), ale bezczelnia człapała za nami przez kolejne 20 minut! Jej człapanie można było cały czas słyszeć - nie wiem, czy klapki były na nią za duże czy po prostu nie umiała w nich normalnie chodzić, ale rozlegające się "człap człap" było irytujące. Poszliśmy na kolejną przystań - a ta za nami!
- Sirti faj dolar, zewen ałer!
Na przystani była tylko jedna łódź, a jej właściciel nic po angielsku mówić nie potrafił.
Postanowiliśmy wrócić ostatecznie do tamtej kobitki i dalej negocjować. Po drodze Izaak zagadał do jakiejś parki, pytając czy już byli na takiej wycieczce, ale ci przyjechali dopiero tego dnia. Zaprosiliśmy ich do "naszej" łódki, myśląc, że może będzie taniej.
Człapająca opuściła nas dopiero, gdy rozpoczęliśmy dyskusję z babką odnośnie łodzi.
Koniec końców z parki zdecydował się tylko chłopak, było nas zatem troje, a cena stanęła na 40$ za całość. Jak na europejskie warunki 13$ od osoby za 7-godzinną wycieczkę, to chyba nie aż tak dużo... W przeciwieństwie do warunków azjatyckich :)
Pobudka rano o 5.00. Trzeba wystartować wcześnie, bo targowisko zaczyna się już przed świtem, a zamiera około godz. 9.00. O 5.30 zostaliśmy odebrani przez naszego kapitana łodzi, którym okazała się być kobietą, z którą dzień wcześniej jechaliśmy z dworca do centrum Can Tho. Ponoć to siostra tej, co nam wycieczkę zorganizowała.
Ruszyliśmy. Ciemno jak w... nocy :) Rozjaśniać zaczęło się po pół godzinie.
Tuż przed wschodem byliśmy na wodnym targowisku Cai Rang. Rzecz faktycznie ciekawa i warta zobaczenia. Targowisko odbywa się na środku rzeki, więc inaczej jak łodzią nie da się tu dotrzeć. Łodzie były większe i mniejsze, a sprzedawano na nich przede wszystkim warzywa, owoce i noworoczne kwiaty, choć krążyła też łódź z przekąskami, kawą i herbatą czy zupą. Większe łodzie przypłynęły z daleka, ludzie z tych mniejszych skupowali towar, by potem popłynąć w mniejsze kanały i tam dalej go rozprowadzić po odpowiednio wyższej cenie.
Jak w tym kłębowisku znaleźć łódź z pożądanym produktem? Na każdej niemal łodzi postawiony był wysoki kij, na którym zawieszono sprzedawany owoc czy warzywo.
W międzyczasie był wschód słońca:
Od naszej kapitan dostaliśmy kapelusze oraz rzeczy zrobione chyba z bambusa albo jakiejś trzciny: korony, bransoletki czy pierścionek:
Mark przeuroczo wyglądał w tej różowej wstążeczce :D
Następnie były odwiedziny w fabryce produkującej noodle (rodzaj cienkiego makaronu) z mąki ryżowej. Cała rzecz odbywała się oczywiście ręcznie.
Najpierw mielono ryż i mieszano go z wodą i czymś tam jeszcze, tworząc tym samym papkę:
Tę następnie rozlewano na swego rodzaju okrągłych "patelniach", gdzie papka się sklejała, po czym okrągłe cienkie ciasto ściągano specjalnym bambusowym przyrządem i układano na tratwach do wysuszenia na słońcu:
Nasza kapitan po cichu powiedziała, żebyśmy tutaj zupy nie kupowali, bo drogo. Wywieszona cena wskazywała na to, że zupa z noodlami kosztuje 25 tys., czyli nie aż tak drogo, ale może babka znała inne lepsze miejsce...
Może i znała, ale zabrała nas do knajpy, gdzie najtańsze danie kosztowało 45 tys., a były i takie za 200 tys... Żeby było śmieszniej, to kelnerka, przyjmując od nas zamówienie, ściszonym głosem zapytała, czy chcemy zaprosić naszą kapitan na lunch. Dla mnie miejsce było oczywistą pułapką turystyczną - głowę bym dała, że ci, co przypływają tu z turystami albo mają jedzenie za darmo albo nawet dostają prowizję. Nie ukrywałam się z moją opinią, Izaak wiedział zresztą też, że jestem budżetowym turystą, a Mark - drugi nasz pasażer - przyznał mi rację, bo jemu też rzecz śmierdziała...
Gdy już mieliśmy płynąć dalej, zapytaliśmy co z tym ogrodem i polami ryżowymi, co niby miały być w ramach wycieczki. Okazało się, że ogród jest właśnie tutaj - na tyłach knajpy... Kilka różnych krzaków, w tym np. krzak ananasa:
Pola ryżowe były komedią - babka nas wysadziła i zabrała jakieś 150 metrów dalej. Po drodze były pola ryżowe:
Do Can Tho dopłynęliśmy około godziny 13.00. Chwila odpoczynku w hotelu i ruszyliśmy poszukać dobrej knajpy z owocami morza. Najpierw chciałam zahaczyć o informację turystyczną, by zasięgnąć informacji o autobusie do Chau Doc, mojej kolejnej destynacji. Informacja turystyczna okazała się być agencją podróży i koniecznie chcieli mi sprzedać bilet za 7$, gdzie cena za 3 godziny drogi powinna wynosić połowę tego. Izaak następnego dnia chciał jechać do Ho Chi Minh City i okazało się, że za jego bilet tutaj wezmą 20 tys. dongów, a resztę i tak będzie musiał zapłacić na dworcu. Zatem ruszyliśmy w stronę dworca - ale okrężną drogą, bo jakiś sympatyczny lokals powiedział mi o knajpie, gdzie dają dobre owoce morza. Knajpa znajduje się poza regionem turystycznym, więc trzeba było tam dojść 2 km, ale było warto.
W restauracji nikt nie mówił po angielsku, więc ściągnęli weterana wojennego, który pracuje tu jako księgowy :))
Ogromne akwaria były niemalże puste - pływało w nich jedynie kilka ryb i kraby. My natomiast wybraliśmy tzw. hot pot (dosł. gorący garnek), czyli garnek postawiony na ogniu wypełniony wywarem, do którego wrzuca się - w naszym przypadku - owoce morza oraz warzywa i samemu się wszystko gotuje. Mniam mniam :) Był to mój pierwszy hot pot, z tego prostego względu, że taka porcja jest co najmniej dla dwóch.
Rozmawialiśmy o wielu różnych rzeczach. Wspomniał między innymi o swojej żonie, która mieszkała swego czasu w Rumunii i - wiedząc już wcześniej, że w Rumunii studiowałam i prowadzę tam teraz wycieczki - zaproponował, że mogę z jego żoną porozmawiać po rumuńsku. Nie czekając nawet na moją odpowiedź, wyciągnął swój tablet, połączył się z internetem, włączył skypa i na ekranie przed moim nosem pojawiły się jego żona z córką :)) Była to co najmniej dziwna sytuacja, zamieniłyśmy tylko kilka słów - w końcu o czym mogłyśmy rozmawiać. Izaak natomiast wziął swój tablet i przy włączonej kamerce pokazał rodzinie knajpę, podszedł do pracowników, potem do kilku złączonych stołów, gdzie biesiadowało około 25 Wietnamczyków, świętując chyba urodziny jednego z nich :))
- This is my wife! Say: hello!
O rany... Patrzyli na niego jak na wariata :)) Gdyby to był ktoś, z kim podróżuję na co dzień, to już dawno bym go zastopowała, ale koleś jest dorosły, widocznie wie, co robi, choć ewidentnie jest ekscentryczny :P
W którymś momencie nasza rozmowa zeszła na mój temat.
- Lubisz ryzyko - mówi Izaak. Przecież nawet jeszcze mu nie opowiedziałam o survivalu w Ameryce Południowej czy innych podobnych rzeczach, to skąd koleś może wiedzieć, że lubię ryzyko :P
- Bo masz prawo jazdy na motor, a motory są niebezpieczne. Bo podróżujesz sama. Bo twoja ciekawość jest silniejsza niż poczucie ryzyka i niebezpieczeństwa, jak na przykład uczestniczenie w ceremonii na cmentarzu, gdzie załapałaś tę bakterię.
No, w sumie, fakt :) Ciekawość zazwyczaj prowadzi do najfajniejszych przygód :P
Dodał też, że jest pod wrażeniem, jak łatwo potrafię znaleźć się w terenie, czy to jest miasto czy gdziekolwiek indziej. Stwierdził, że to, gdzie my chodzimy i jak kluczymy po uliczkach, już dawno by jego zgubiło, ale w szoku był, że zawsze wiem, w którą stronę trzeba iść. Zrozumiał, dlaczego, gdy pwiedziałam mu, że pracuję jako pilot wycieczek :P Ot, duża część mojej pracy i pożądana umiejętność. Z tym, że ja zawsze muszę mieć przy sobie kompas, bo wizerunek mapy często potrafię zachować w pamięci, ale kierunki czasami nie są te, co by mi się wydawało :P
Z knajpy doszliśmy na dworzec, gdzie bus do Chau Doc kosztuje 70 tys. (czyli dokładnie połowa kwoty, którą chciała agencja podróży czy guesthouse) i odjeżdża w zasadzie co 20 minut, więc wystarczyło po prostu przyjść nazajutrz. Izaak od razu zakupił bilet dla siebie do Sajgonu.
Wróciliśmy do centrum, gdyż chciałam zobaczyć jeszcze 2 świątynie i muzeum, które jest zachwalane na Trip Adviserze.
Natrafiliśmy tu także na paradę z okazji nadchodzącego Nowego Roku, zorganizowaną chyba przez szkoły z Can Tho. Dzieciaki szły w grupkach - każda z nich charakteryzowała się czymś szczególnym, np. ubiorem czy gadżetem.
Najpierw obserwowałam paradę z balkonu świątyni, a gdy parada wracała tą samą drogą, wmieszałam się w tłum. Dzieciaki, widząc białą kobietę, machały i przybijały piątkę :))
Upadł tu też mój światopogląd, bo myślałam, że nasze weselne "Kaczuchy" to utwór typowo polski. A tu cała ulica tańczyła...
Phat Hoc Pagoda położona jest na rogu ulicy i składa się z pięciu pięter. Ciekawa rzecz, choć straszą znowu posągi mnichów...
Dokładnie naprzeciwko leży Chua Munirensay, świątynia khmerska z klasztorem:
Dokładnie naprzeciwko leży Chua Munirensay, świątynia khmerska z klasztorem:
Muzeum jakoś mnie nie powaliło, mimo dobrych recenzji. Ale było za darmo, więc można było zwiedzić :P Najciekawsza sekcja, jak zwykle, dotycząca etnografii. A na wejściu wita Wujeek Ho:
Wieczorem szukaliśmy knajpy, w której serwują węża - specjalność Can Tho. Polecono nam jedną knajpkę, ale była ona na tyle daleko, że już nie chciało nam się tam dreptać. Zamiast tego mieliśmy małą eksplorację na nocnym targowisku.
W Wietnamie można zakupić jajko, w którym ugotowany jest kurczaczek. Ot, taki z dziubkiem, pazurkami i zalążkiem upierzenia. Koniecznie chciałam spróbować :) Znaleźliśmy stoisko z jajkami, Izaak dawał głowę, że to właśnie jajka z kurczaczkiem. Wzięłam jedno, obrałam...
...i okazało się, że to zwykłe jajko. Buuu :(
Wśród pyszności, jakie można tu znaleźć, jest rodzaj chrupkiego naleśnika z nadzieniem jajeczno-warzywnym. Pycha!
Przed powrotem do hostelu był jeszcze pyszny shake owocowy, a potem sympatyczne pożegnanie z Izaakiem :) Niesamowity facet. W ogóle bym mu nie dała 75 lat. Agent też z niego niezły :) Wymieniliśmy się kontaktami, gdyż on chciałby zwiedzić Kraków, a może i mnie przyjdzie zwiedzić Izrael.
Dobrze tak od czasu do czasu mieć towarzystwo :)
Dobrze tak od czasu do czasu mieć towarzystwo :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz