niedziela, 15 lutego 2015

Przygoda z wietnamską służbą zdrowia

[06-11.02.2015]

        Dziś bez zdjęć, będzie sama opowieść. Zresztą jakież fotki mogłabym tu załączyć...
        Rzecz zaczęła się od nagłej gorączki. Do tego doszło niesamowite osłabienie, dreszcze, ból mięśni. Wszystko, co dotykało mojej skóry było mega drażniące - nawet gorąca woda pod prysznicem drażniła i powodowała dreszcze. Wzięłam paracetamol i ległam do łóżka, noc była niełatwa i niespokojna. Dopiero jakimś wczesnym ranem zasnęłam nieco spokojniej.
        Obudziłam się z olbrzymim bólem głowy. Dwa ibuprofeny i z powrotem do łóżka.
        W dzień nie przemęczałam się zanadto (szczegóły w poprzednim poście), żywiąc się wodą, suchymi bagietkami i kawą (tu jeszcze mi nawet do głowy nie przyszło, by z niej zrezygnować :P). Od rana męczyła mnie sroga biegunka, istny flow bez zatamowań... (przepraszam za nadtą obrazowość :P).
        Następna noc była już lepsza, choć nadal czułam się słabo, kręciło mi się w głowie, biegunka mnie nie opuszczała, mimo zażywania kolejnych tabletek Niforuksazyd. 
        Wczytałam się w necie, co tam podobne do moich objawy mogą oznaczać - optymistycznie to nie wyglądało, a najbardziej zbliżone było do dengi. Czułam się na tyle fatalnie, że gdy mężnie stwierdziłam przy Jeziorze Lak, iż jednak wsiądę do busa do Dalat i pójdę tam na badania, to myślałam, że od razu położą mnie na łóżko szpitalne...
        Złapałam busa (rzecz też godna opisania, ale to w następnym poście) i wymordowana wypełzłam z niego w Dalat po 4 godzinach.
        Jeszcze w międzyczasie chciałam skontaktować się z ubezpieczycielem, ale mój telefon nie wykonuje żadnych połączeń w Wietnamie. W związku z tym napisałam najpierw maila do przyjaciela z prośbą, by skontaktował się z ubezpieczycielem w moim imieniu i podał objawy, które u mnie występują oraz adres mailowy, pod którym nieustannie jestem dostępna (wietnamska karta sim). Załączyłam polisę oraz skan dowodu osobistego i paszportu.
        Po 2 godzinach nadal cisza, choć w Polsce już poranek. Przypomniałam sobie, że kumpel przecież akurat wybierał się na narty... No to piszę maila do siostry - przyjdzie do pracy, to maila na pewno odbierze. Mija kolejna godzina. Cisza. Przypominam sobie, że przecież jest niedziela... No to próbuję wysłać smsa z internetu do siostry, by odebrała maila. Ale ta ma telefon w playu, a żadna z bramek, które znalazłam nie obsługuje playa... No to wysyłasm smsa do innej siostry, by do tej pierwszej zadzwoniła :)) Cisza...
        Zbliżamy się do Dalat, więc już ostatnim rozpaczliwym gestem wysyłam maila do całej czwórki mojego rodzeństwa z tytułem: "czy ktokolwiek jest przy mailu i może mi pomóc? - pilne!" :)) Cisza!
        No więc wyczołguję się z busa, znajduję na googlach szpital i dawaj tam z buta małymi lokalnymi uliczkami. Oj, tutaj to białego chyba jeszcze nie widzieli.
        Po drodze przypomniałam sobie potrzebne angielskie słówka co do moich objawów, a potem stwierdziłam, że pewnie i tak w ruch pójdzie Wujek Googel-Tłumacz. Na bramie szpitalnej "Hospital" po angielsku - dobrze się zaczyna. Pan przybramny jednak nic nie kuma, gdy w końcu na migi próbuję go zapytać, gdzie iść dalej. No to idę przed siebie. Dostrzegam napis Emergency. Podchodzę do okienka. Młody przystojny lekarz pyta:
- Can I help you?
- Ufff...
        I mu opisuję, co i jak. Gdy wspominam o ubezpieczycielu macha ręką, że niepotrzebny. A ja takiego szumu narobiłam...
        Wypełniam druczek z danymi (łącznie z podaniem zawodu). Lekarz wskazuje mi zbiorczą ogromną salę z jakimiś 15 łóżkami i jedno z nich w kącie, gdzie mam się położyć. Mimo wszystko jest czysto, schludnie i dobrze to wygląda.
        Koleś mierzy mi temperaturę, ciśnienie (które na pewno podskoczyło, gdyż dopiero co wleciałam tu z ogromnym plecakiem), naciska podbrzusze w różnych miejscach i pyta czy boli. Potem osłuchuje bicie serca (przy okazji podnosi koszulkę i wciska się pod stanik - a niech mu tam będzie, w końcu nie na co dzień takie białe (i duże :P) piersi widzi :P
        Koniec końców stwierdza, że w tej chwili nie mam gorączki, bo temperatura wynosi jedynie 37 stopni, więc on mi pomóc nie może(!!). Zapisał solidną dawkę witamin w tabletach do rozpuszczania oraz jakieś sole elektrolityczne - to z powodu biegunki. Mam dużo pić wody i jeść zupę. Koniec zaleceń. Osłabienie ma być wynikiem gorączki, ale nie jest w stanie stwierdzić jej przyczyny. Pytam co z biegunką, że może to jakaś bakteria? Tak,  może to jakaś bakteria.
...
        Mówię, że może w takim razie zrobić badanie krwi, by upewnić się, czy wszystko w porządku. Coś chłopak zaczął kręcić, że musiałabym czekać na to badanie, że coś tam i blablabla i że w ogóle niepotrzebne. W międzyczasie przyszedł inny lekarz i coś tam zaczęli się ze mnie naśmiewać, więc stwierdziłam, że może rzeczywiście to niepotrzebne...
        Do zapłaty 2,5 dolara + za leki kolejne 4 dolary. I do widzenia.
        Wychodząc, sprawdziłam maila. Odpisała mi jeszcze inna siostra, że zadzwoniła do ubezpieczyciela i powinni się ze mną skontaktować. I się skontaktowali, mail od nich też już był. Ciut za późno, ale i tak na razie koszty były niewielkie, więc pokryłam je na miejscu.
        Poczłapałam z powrotem do centrum, znalazłam hotel, a potem zastosowałam się do zalecenia, czyli zjadłam zupę, wypiłam sporo wody oraz rozpuszczone oba lekarstwa i chyba nikogo nie zdziwi, że obecnie, robiąc notatki z tego dnia, przesiaduję na kibelku, no bo po co biegać co 5 minut... I tak przez 3 godziny krążyłam między łóżkiem a toaletą :/
        Mam ze sobą Nifuroksazyd, który jest silnym lekiem i zazwyczaj wzięcie jednej tabletki w zupełności wystarcza. Teraz wzięłam po sobie 3 kolejne, a i tak nie pomagały.
        Rano obudziłam się z plamami na szyi, karku, plecach i nawet dwoma na twarzy. Pierwsze co mi do głowy przyszło, to to, że wśród objawów dengi także są plamy. Potem pomyślałam, że może mam robaki w łóżku. Zapytałam Wujka Googla o "bedbags" i wyskoczyła mi Ciocia WikiHow - nie wiedziałam nawet, że coś takiego istnieje. Przeszukałam pościel wedle podanych wskazówek, ale nic nie znalazłam. Nic to. Trza będzie wrócić do szpitala i zrobić jednak to badanie krwi.
        Plamy pomału zaczęły znikać i wtedy pomyślałam, że być może jest to "jedynie" reakcja na zbyt wysoką dawkę Nifuroksazydu?
        Wróciłam do szpitala, choć po drodze jeszcze powątpiewałam, czy aby na pewno znowu tam iść...
        Tym razem nie było już tego lekarza - generalnie nie było żadnego lekarza na całym pogotowiu, a najlepszym angielskim posługiwała się dziewczyna z kasy, u której płaciłam na samym końcu.
        Lekarza nie było, ale byli studenci, którzy otoczyli mnie ciasnym wianuszkiem. Toż to biała w odwiedzinach!
        Ponownie zmierzono mi ciśnienie, osłuchano bicie serca (tym razem przez koszulkę). Opisałam, co się dzieje, że biegunka nie ustaje, że pojawiły się plamy, pokazałam, jaki lek zażyłam. Mniej więcej rozumiała mnie jedna studentka. Wianuszek w końcu zniknął i zostałam sama na łóżku. Rozejrzałam się po sali. Kurcze, myślę sobie, ludzie dookoła cierpią, kilka łóżek dalej umiera dziadek, a ja tu z głupią biegunką przychodzę...
        W końcu zjawia się student daje mi jakieś tabletki i rozpuszczony proszek. Próbuję zgadnąć co to jest... Chyba wiedzą, co mi dają.
        Za chwilę przyszła dziewczyna i próbowała mi coś wyjaśnić. Z tego, co zrozumiałam, to to, że faktycznie winne jest przedawkowanie i mam odstawić te tabletki. Szukała jakiegoś słowa, ciężko jej było, więc wyciągnęłam tablet i załączyłam Wujka Googla-Tłumacza oraz aplikację z wietnamską klawiaturą. Wystukała jakieś słowo, patrzę co tam przetłumaczyło.
        "Wydzielina". Do teraz nie mam pojęcia, o co mogło jej chodzić :))
        Mówię, że chciałabym zrobić badanie krwi.
- No blood test.
- Jak to? W tym szpitalu nie robicie badania krwi?!
- Yes, yes, no, no. No blood test.
...
        Wysłano mnie do kasy i gdy opuszczałam pogotowie z uczuciem, że znowu mnie olano, jeden ze studentów wybiegł za mną z receptą. Czyli przynajmniej mam jakieś zastępcze za Nifuroksazyd leki.
        Jakże próżne były moje nadzieje... 
        Wieczorem branie przepisanych lekarstw rozpoczęłam od poszukiwań w internecie na co to to jest. I co odkryłam?
        Kazano mi odstawić Nifuroksazyd, bo dostałam od niego uczulenia. Byłam przekonana, że zapisali mi zatem coś zamiast niego - na biegunkę. A tu się okazało, że przepisali mi leki antyalergiczne... :)) No, myślałam, że padnę. Cóż mogłam zrobić, biegunka nie przechodziła, więc najpierw wzięłam jeden Nifuroksazyd (żeby znowu nie przesadzić, ale spróbować zatamować flow),  a potem jedną antyalergiczną...
        Rano, hm... Obudziłam się z plamami, ale już mniejszymi od tych z dnia poprzedniego. Jeszcze przed transferem na dworzec, skąd miałam jechać do Sajgonu, zakupiłam w aptece jakiś inny specyfik - w końcu czekało mnie 9 godzin drogi. Oj, będzie zabawa, myślałam...
        Od razu wzięłam 2 tabletki - i o dziwo zastopowało wszystko na tyle, że bez problemu dojechałam do Ho Chi Minh City.
        W międzyczasie napisałam do ubezpieczyciela z pytaniem, czy mają jakiś kontakt tu w Wietnamie, czy mam uderzać gdzieś sama. Wieczorem dostałam odpowiedź, że czegoś dla mnie szukają, a potem napisał do mnie ich lokalny partner,  wymieniając kolejne placówki, do których mogę się udać, w zależności od dzielnicy, w której jestem. Mam im dać znać z powrotem, to placówkę poinformują, że będę.  Aż się normalnie wzruszyłam :) Po raz pierwszy w mojej podróży ktoś autentycznie się mną zaopiekował :))
        Następnego dnia rano odwiedziłam klinikę International SOS i od wejścia było widać, że standard usługi jest wysoki.Nawet pan przybramny mówił płynnym angielskim :)
        Wypełniłam 10 stron formularza ze swoimi danymi, danymi ubezpieczyciela oraz historią chorób moich i mojej rodziny. Chyba z pół godziny mi to zajęło. Na każdej stronie dwa razy musiałam wpisać swoje nazwisko oraz datę urodzenia. Dwa razy na każdej stronie. Na niektórych nawet trzy razy. W sumie zatem drukowanymi literami zapisałam moje nazwisko ponad 20 razy. A i tak w ostatecznym rozrachunku przerobiono mnie na Maria Cruz :))
        Po wypełnieniu formularza zmierzono mi ciśnienie i temperaturę (tą ostatnią poprzez piknięcie mi urządzeniem w uchu). Wszystko w  normie.
        Pani doktor była młoda, sympatyczna i wyglądała na kompetentną. Pilnie wysłuchała, co i jak, zmarszczyła brwi na moją historię o szpitalu w Dalat i lekach antyalergicznych zamiast czegoś na biegunkę oraz rozpisała badanie krwi - podstawowe + na wykrycie dengi.
        Położono mnie na łóżku, pobrano krew i zasłonięto kotarą - mam odpoczywać. Chciałam wyskoczyć po jakieś śniadanie, bo na wszelki wypadek przyszłam nadczo. Ale zamiast tego pielęgniarka przyniosła mi tosty i wodę :) Full wypas.
        Po 40 minutach były wyniki badania krwi. Test na dengę negatywny, sprawdzalny w 95%. Niska zawartość białych krwinek wskazała, że prawdopodobnie jest to wirus. Zapisano mi antybiotyki w tabletkach i ampułkach.
        A potem kazano podpisać rachunek, który miał zostać opłacony bezpośrednio przez ubezpieczyciela. I całe szczęście, bo ja miałabym problem podołać... 6 700 000 dongów! Prawie 7 milionów dongów! Czyli niemal 360$!... Trzy razy więcej niż ja zapłaciłam za 3,5-miesięczne ubezpieczenie...
        Generalnie leki pomogły. Działały w ten sposób, że najpierw powalały mnie do łóżka, a po jakiejś niecałej godzinie dostawałam mega powera i mogłam niemal biegać po mieście (albo nie spać do baaardzo późna...).
        Wczoraj (w przeddzień publikowania posta) był ostatni dzień brania leków. Po odstawieniu czuję się dobrze, biegunka nie wraca, ale jest jeden - gówniany dosłownie rzecz ujmując - objaw. Jeśli żółty kolor nie zmieni się wkrótce na normalny, to kto wie, czy kolejna przygoda nie będzie w kambodżańskiej służbie zdrowia...

1 komentarz: