sobota, 14 lutego 2015

W Królestwie Kawy - Buon Ma Thuot

        W busie z Kontum do Buon Ma Thuot nadal dało się wyczuć, że jestem dużą atrakcją. Największy ubaw miałam z chłopaka, który siedział 2 rzędy przede mną i niby spoglądał do tyłu, by spojrzeć na zewnątrz przez okno, przy którym akurat siedziałam - i wgapiał się we mnie niemiłosiernie :))
        Potem pasażer z tego samego rzędu, tylko dwa fotele dalej, poczęstował mnie czekoladkami. Ach...! Jak ja tęsknię za czekoladą :) Nawet takie czekoladopodobne coś sprawiło mi sporo radości :D
        Po czekoladkach nastąpiła dość rozlazła rozmowa za pomocą translatora google (dobrze, że zakupiłam  wcześniej micro sim z internetem). Z tym, że jeśli translator tak samo tłumaczył z angielskiego na wietnamski, jak odwrotnie, to niezłe bzdury musieliśmy sobie przekazywać... 
        Facet w tym samym wieku, co ja, bezrobotny. I najwyraźniej analfabeta, bo musiał korzystać z pomocy studenta (inżynierii budowlanej), który siedział pomiędzy nami. No i musiało paść pytanie, czy jestem zamężna. A że odpowiedź zazwyczaj zależy od tego, kto pyta :P to przyznałam, że zamężna nie jestem, ale mam chłopaka (aż chciałam dodać, że chłopaka, który nie byłby zadowolony, że zadaję się z innymi facetami i wciągam czekoladki, bo tyłek rośnie :P). 
        Potem nastąpiła kolejna wymiana bzdur, bo tu w Wietnamie mają inną klawiaturę, w związku z czym ciężko jest napisać coś poprawnie. Koleś szybko stracił zainteresowanie, za to student miał nieco więcej cierpliwości. Zadałam mu (przez translatora) pytanie, po co jedzie do BMT. Coś pisał i kasował, pisał i kasował, aż w końcu widzę, że ściąga aplikację z klawiaturą wietnamską... Namęczył się srogo, ale w końcu napisał, że... jedzie odwiedzić krewnych. I na tym nasza rozmowa się zakończyła, bo rozładował mi się tablet :P 
        I w ten sposób zostałam z klawiaturą wietnamską na tablecie :)) Może się jeszcze przyda (oj, przyda się, przyda...).
        Po drodze standardowo zatrzymaliśmy się na lunch. Poszłam do łazienki, otworzyłam drzwi, spojrzałam na kucającą kobietkę i drzwi zamknęłam... Myślałam, że przypadkiem wlazłam niemal komuś do kabiny. A tu okazało się, że to jedna kilkuosobowa kabina:


        Buon Ma Thuot (BMT) jest jeszcze większym miastem niż Kontum i jeszcze mniej ciekawym. Ale to, co mnie tu przyciągnęło, to oczywiście kawa. I to ponoć najlepsza kawa w całym Wietnamie :D O, delicje... rozkosze podniebienia... Mniami :D


        Przyjechałam tu późnym popołudniem, więc jedyną atrakcją tego dnia była kolacja, na którą skosztowałam tzw. ninh hoa. Na stole ląduje papier ryżowy oraz różnorakie składniki - plasterki ogórka, zielonego banana i czegoś jeszcze, wióry marchewki i  zielonej papaji, cieniutki makaron, kawałki wieprzowiny i chrupiącego czegoś - które następnie się w niego zawija, macza w sosie z orzeszków ziemnych (lub pikantnym) i zajada.




        Podczas kolacji przysiadł się do mnie starszy Irlandczyk, mieszkający na co dzień w Nha Trang (jeden ze słynnych kurortów wietnamskich). Niezły dziwak, ale to nie pierwszy raz, gdy swój do swego ciągnie :P
        W okolicy BMT nie ma zbyt wielu atrakcji, ale to nie szkodzi... 
        Czasami podczas podróży można poczuć się cudownie rozleniwionym i trochę jakby naćpanym :) Może się to nawet zdarzyć w miejcu zupełnie nieatrakcyjnym, ot np. na niczym nie wyróżniającej się drodze. Nikogo wokoło, słoneczko i błękitne niebo nad głową - i gęba ot tak uśmiechnięta jakby na haju była :D


        Wodospad Dray Sap położony ok. 25 km od BMT to miejsce leniwe i zrelaksowane - zupełnie jak mój nastrój od rana :)
        Woda cudownie czysta, z błękitnymi refleksami, leniwie płynące potoki...



 


I ogromna plantacja kawy, na której można się na dłuższą chwilę zagubić.



          Niedaleko wejścia na teren wodospadu i okolic znajduje się tzw. longhouse, czyli tradycyjny długi dom, w którym można przenocować - coś jak w dormitorium. Przed nim zamocowane są też tradycyjne schodki z symbolami żeńskimi i męskimi. Nietrudno zgadnąć, które są które ;)






        Konkretnych planów na pobyt w BMT nie miałam, decydowałam, co robić, na bieżąco. I tak np. po powrocie do miasta miałam jeszcze popołudnie, by pójść do Muzeum Historyczno-Etnograficznego. Budynek niesamowicie monumentalny, aczkolwiek chyba przestrzeń wewnątrz nie do końca jest wykorzystana, zwłaszcza gdy mowa o części poświęconej np. rewolucji.



        Za to część etnograficzna urządzona została nawet dość ciekawie - przedmioty codziennego użytku, instrumenty, stroje, odnośniki do tradycji itp. itd. Sporo informacji było nawet przetłumaczonych na angielski.






        Tutaj też zapytałam o wioskę, która ponoć leży na przedmieściach BMT i łatwo do niej dotrzeć (chyba na Wikitravel o tym wyczytałam). Nie za bardzo jednak mogli mi tu pomóc i wskazano mi jakiś punkt niedaleko centrum. Uparłam się jednak, że podążę za wskazówkami z Wiki Travel... i dotarłam na koniec miasta, jednakże wiochy nie odnalazłam. Zamiasta tego trafiłam - a jakże - na kolejną plantację kawy :)
        Dość mnie wycieńczyło to błąkanie się, a po powrocie do hotelu w ogóle zaczęła się jazda... Dostałam dreszczy, gorączki i generalnie noc była ciężka.
        Rano obudziłam się z koszmarnym bólem głowy. Tego dnia planowałam pierwotnie jechać dalej, tj. nad Jezioro Lak, ale byłam na tyle osłabiona, że stwierdziłam, że zostanę tu jeszcze jedną noc na wypadek, gdyby miało się to powtórzyć.
        Ale żeby dzień nie był stracony :) to, gdy w końcu jako tako wygrzebałam się z łóżka, postanowiłam zrobić to, co już od wcześniejszego dnia chodziło mi po głowie - wysłać paczkę z kawą do Polski. Szkoda by było nie zrobić sobie tu jakiegoś większego zapasu, ale nosić to przez kolejne 7 tygodni, to średnio.
        Najpierw odwiedziłam pocztę, by dopytać się o koszty takiej imprezy. Nawet byłam przygotowana, że mogą mnie nie rozumieć, więc poprosiłam chłopaka, pracującego w kawiarni i dobrze mówiącego po angielsku, by zapisał mi kilka zdań. Pomogło. 5 kg wysłane do Polski statkiem kosztować będzie niecałe 600 tys. dongów (ok. 30$) i dojdzie po 3-4 miesiącach :) Wysyłka samolotem jest 3 razy droższa i jej dostarczenie trwa 1-2 miesiące :P
        Zakupiłam 1,5 kg kawy mielonej i 1 kg kawy w ziarnach najbardziej znanej wietnamskiej firmy kawowej, Nguyen Trang. Dorzuciłam jeszcze parę rzeczy, które w plecaku noszę, a których nie używam i uzbrojona w spory pakunek udałam się na pocztę.
        A tutaj rozpoczęła się istna komedia :D  Od samego początku wzbudziłam ogromne zainteresowanie. Nic wcześniej zapakować nie mogłam, ponieważ wszystko musiało najpierw zostać spisane na specjalnej liście. Kobieta każdą pojedynczą rzecz wyciągała, oglądała i odnotowywała na kartce. Cała poczta (pracownicy + klienci) przyglądała się, co ja tam mam. Babka najdłużej zastanawiała się przy pelerynie przeciwdeszczowej (takiej porządniejszej, nie jednorazowej). Kawę laotańską (a jakże :P) też obadała z każdej strony, podobnie jak i bransoletki zakupione od kobiet z mniejszości Akha. (Chciałam dorzucić do paczki również treki, ale te niestety będą potrzebne mi wcześniej niż w czerwcu...)
        Kobieta dokładnie spisała każdą rzecz, a potem dała mi ją do wycenienia poszczególnych przedmiotów. Gorzej, że napisane to było po wietnamsku :P 
        Swoje dane natomiast spisać musiałam na dwóch papierach, łącznie z numerem telefonu moim i odbiorcy (na wszelki wypadek nie wpisywałam siebie jako odbiorcy, tylko mamę). Przyniosła karton, który dla mnie od razu ewidentnie był za mały. Próbowała  wszystko tam powciskać - nie da rady. Przyniosła większy, zapakowała, oblepiła taśmą i wrzuciła na wagę. 5 kg, co do grama :)) Aż ściągnęła tę paczkę i wrzuciła raz jeszcze. Coś mi się wydaje, że albo kawa była cięższa albo waga jakaś nie bardzo, bo 2,5 kg pozostałych rzeczy z plecaka, to raczej nie było.
        Grunt, że paczka poszła :)
        A skoro miałam jeszcze popołudnie, to wybrałam się do wioski Ban Don. 
        Samą atrakcją był dojazd tam lokalnym autobusem wypełnionym ludźmi z lokalnych mniejszości etnicznych. Ścisk niewiarygodny, a ja akurat usiadłam w rzędzie kilku foteli z boku. Babcia siedząca po prawej stronie wbijała mi łokieć w żebro, bo rozłożyła się z jedną nogą na siedzeniu. Druga opierała się o mnie plecami, jakbym wygodnym oparciem była. Ta pierwsza w którymś momencie przemówiła do mnie przejmującym głosem i mimo że mówiła  g ł o ś n o,  w o l n o  i  w y r a ź n i e, to i tak nic nie zrozumiałam. Przypomniała mi się saska wróżka z Sighisoary, która kiedyś równie przejmującm głosem przepowiadała mojemu rumuńskiemu przewodnikowi przyszłość...
        Ponoć wiocha jest bardzo turystyczna, tzw. widać to po ilości stoisk, głównie z chińskim badziewiem, ale turystów, to na palcach można było zliczyć.






        Ci, co przyjeżdżają, to ładują się głównie na słonie i mają przejażdżkę do rzeki i z powrotem.




Jakoś ta atrakcja mnie nie bardzo ciągnęła, więc przespacerowałam się do końca wioski...





... i potem gdzieś w bok nad rzekę:






        Odwiedziłam też cmentarz znajdujący się zaraz na początku wiochy. Lubię odwiedzać cmentarze, bo mogą one wiele rzeczy powiedzieć czy pokazać o ludziach, którzy tutaj swoich zmarłych chowają - o ich zwyczajach, tradycjach, ale także o sposobie życia i podejściu do śmierci.







        Natrafiłam też na dość ciekawą rzecz, czyli na mostki pozawieszane między lądem a małą wysepką na rzece. Wstęp oczywiście płatny, ale cała konstrukcja warta jest odwiedzenia.







I to jest to, co u mniejszości etnicznych w Wietnamie uwielbiam najbardziej - są prości, otwarci, serdeczni i życzliwi :) Kobieta, widząc, że robię zdjęcie mostka, sama się do fotki ustawiła :)


        Generalnie - pustki. Widać, że sezon jeszcze się nie rozpoczął.
        Wróciłam na miejsce, skąd miałam łapać autobus powrotny. I czekam. I czekam. Czekam, czekam, czekam... Jak dotąd jeździły one co 20-30 minut, a teraz nic. Idę do babki z biura turystycznego (tego od słoni) i pytam, jak jest z tymi autobusami. 
- Ostatni odjechał o 16.00.
        Patrzę na zegarek - 16.50. Musiałam przyjść jakieś 5 minut po tym autobusie. Babka mówi, że jeśli pójdę prosto 1 km, to tam mogę złapać autobus do BMT. Zmęczona i znowuż słaba idę zatem przed siebie. Okazuje się, że to nie 1 km, ale jakieś 3 km, z tym, że po drodze zatrzymuje się kobieta z dzieckiem na motorze i podwozi mnie do skrzyżowania z główną drogą :) Tak po prostu, z życzliwości :)
        Wracam zatem do BMT i kupuję "prowiant". Dzień ten spędziłam na kawie, wodzie i suchych bagietkach, bo flow z mojego organizmu nie pozwala na bardziej skomplikowane jedzenie, zresztą nawet nie za bardzo mam apetyt. Od rana w użyciu jest oczywiście Nifuroksazyd. 
        Następnego dnia rano postanawiam ruszać dalej, nad Jezioro Lak. Z małymi przebojami  dojeżdżam tam lokalnym autobusem. 
        Wieje paskudnie. W głowie mi się kręci. Czuję się fatalnie. Biegunka mnie nie opuszcza, ale że w zasadzie nic nie jem, to w ciągu dniam mam jako taki spokój. Ale czuję się fatalnie... Nie do końca znalazłam informacje, jak dotrzeć do wioski Jun, gdzie chciałam zatrzymać się w tradycyjnym longhousie (długim domu), więc rzecz wymaga małych poszukiwań na miejscu. 
        Nie mam na to już siły... Dowlekam się nad jezioro. Przy szalejącym wietrze robię 4 kiepskie zdjęcia...





...i wracam na przystanek autobusowy, by złapać busa do Dalat i tam pójść do szpitala na badania, bo czuję się coraz gorzej. I tutaj rozpoczyna się przygoda z wietnamską służbą zdrowia :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz