[17-19.02.2015]
Siedzę na motorze za plecami pana parkowca z Parku Narodowego Bokor w Kambodży w okolicach miasta Kampot.
Pan parkowiec z kolei trzyma swoją lewą nogę na podnóżku drugiego motoru, na którym siedzi Darrian, mój dzisiejszy przewodnik, którego motor klapnął i już nie odpalił.
Jesteśmy na dość ruchliwej drodze, co chwila parkowiec musi ściągać nogę z drugiego motoru, by zmienić tutaj bieg - i tak nas raz po raz zarzuca. Zrobiłabym zdjęcie, ale obawiam się, że każdy mój ruch mógłby zakłócić balans, który jako tako już sobie wypracowaliśmy.
To już drugi motor w ciągu godziny, który nam się zbuntował. Gęba śmieje mi się od ucha do ucha - od rana same przygody! :D
OD RANA...
Wychodząc rano z hotelu w Ha Tien, jeszcze w Wietnamie, miałam w portfelu 54 tys. dongów, czyli równowartość 2,5$. W zanadrzu trzymałam też 15$ na wypadek, gdyby na granicy jakoś mocno cisnęli - bo generalnie nie zamierzałam płacić ichniejszego haraczu :P
Poczytałam wcześniej nieco o przejściu granicznym Xa Xia - Prek Chak i o tym, jak to khmerscy urzędnicy życzą sobie wyższych kwot niż cena wizy, a do tego jest punkt ze sprawdzaniem zdrowia, czyli mierzą ci temperaturę i musisz zapłacić kolejnego dolara. Oj, będzie zabawa :D
Do granicy nie zamierzałam dojechać mototaxi drożej jak za 40 tys., za 7 km jest to cena w porządku. Na ulicy machnęłam na motodrivera, nic po angielsku nie mówił, więc pokazałam mu nazwę przejścia granicznego w przewodniku. Pokazał 5 palców. To ja 4. I jedziemy za 40 tys. :)
Na granicy czekało już czworo innych obcokrajowców, 2 Włochów i 2 Francuzów. Budka z wizami teoretycznie powinna być otwarta od 8.00, a tu zbliżała się 9.00 i w budce pusto.
Uświadomiłam tamtych, że cena wizy zmieniła się w październiku z 20 na 30$ - sama usłyszałam o tym dopiero 2 dni wcześniej, więc jeszcze dokładnie sprawdziłam na stronie internetowej Królestwa Kambodży.
W końcu panowie się zjawili, uśmiechnięci przepraszali za opóźnienie, ale musieli zjeść śniadanie... No to my na to: ależ oczywiście, śniadanie najważniejsze, nic się nie stało, blablabla.
Już widziałam, że mogę sobie pozwolić na mały bunt :P
Gdy przyszło do płacenia za wizę, koleś wymienia kwotę w wysokości 35$. Ja na razie się nie odzywam, bo i tak jestem na końcu kolejki. Mówi dziewczyna:
- Przecież wiza kosztuje 30$, sprawdziliśmy to.
- W takim razie nie będziecie mogli tej wizy przedłużyć.
(30$ kosztuje wiza turystyczna, a 35$ wiza biznesowa i jedynie tą można przedłużyć).
- Ale my nie potrzebujemy przedłużać wizy.
- Na jak długo jedziecie?
- Na niecałe 4 tygodnie.
- No to 32$.
I facet tłumaczy, że jest to nie tyle za wizę, co za ich "serwis", bo (niby) oni muszą przyjechać z Phnom Penh itp. itd. A jeśli nam się to nie podoba, to możemy czekać 8 godzin na kolejną zmianę i wtedy zapłacić 35$.
Dziewczyna coś pomrukuje, ale razem ze swoim chłopakiem grzecznie wkładają w paszport po dodatkowe 2 dolary. Francuzi z kolei płacą w dongach, bo nie byli w ogóle przygotowani na zmianę ceny za wizę i 2$ za "serwis" (w dongach - oczywiście po odpowiednio wysokim kursie...)
Pogranicznik patrzy na mnie pytająco. Robię minę niewiniątka i zaczyna się zabawa:
- Nie wiedziałam nic o tej dodatkowej opłacie i zupełnie nie jestem na to przygotowana. Mam jedynie te 30 dolarów na wizę i 14 tys. dongów, zupełnie nic więcej...
Koleś odkłada mój paszport na bok i najpierw obsługuje tamtych. Gdy Włosi otrzymują paszporty z wlepioną wizą już chcą odchodzić, gdy woła ich koleś z drugiej budki - do mierzenia temperatury. Ci, już dość podburzeni sytuacją z opłatą za "serwis", mówią, że są zdrowi, że mają wszystkie szczepienia i nie czekając na odpowiedź przechodzą na drugą stronę drogi do kolejnej budki.
Za chwilę ich śladem podążają Francuzi i zostaję sama z pogranicznikami. Słodko się uśmiecham i dalej zbijam głupa. Przecież nie będą mnie tu trzymać, myślę sobie.
Powtarzam historyjkę z brakiem dodatkowej kasy.
- Ale na pewno nie masz nic w kieszeniach?
- Zupełnie nic, to jest wszystko, co mam przy sobie. Nawet, żeby zapłacić kierowcy za dojazd do Kampot, muszę najpierw podjechać pod ATM.
- A co będzie, jeśli coś się stanie i jesteś bez pieniędzy?
- A bo ja słyszałam, że Khmerowie są bardzo serdecznymi i pomocnymi ludźmi, więc jak coś się stanie, to zapewne mi pomogą...
:)
Ten już się śmiał i mówi, że te 14 tys. dongów to nawet na czarną kawę nie wystarczy (co jest bzdurą, bo w Kambodży dla Khmera wystarczy nawet na dwie kawy).
I zaczęło się ściemnianie - obejrzał sobie dokładnie mój paszport, a potem strona po stronie podsuwał pod światło słoneczne i sprawdzał, czy wydziurkowany numer paszportu na każdej z nich jest oryginalny... Musiałam odwrócić głowę, bo bym tam śmiechem parsknęła :))
Przypomniałam sobie, że chciałam przecież zostawić jeden banknot dla przyjaciela, który kolekcjonuje obcą walutę - ale głupio było już teraz wyciągać jeden z kupki na biurku...
Nie trwało to długo, może jakieś 10 minut.
- Ale nie mów nikomu, że nie płaciłaś.
- Oczywiście, oczywiście, nikomu nie powiem...
Nawet już temperatury nie chciano mi mierzyć :P
Na drugiej stronie drogi trzeba było wypełnić kartę wjazdu i już po kilku minutach znalazłam się na terenie Królestwa Kambodży.
Zaczepił mnie sympatyczny moto kierowca. Pytam, ile chce za przejazd do Kampot (ok. 40 km).
- 10$.
- Za 10$, to ja mogłam z Ha Tien jechać, a już przecież jestem sporo do przodu.
- To 8$.
- 5$!
- Uuu... nie, to za mało. 7$
- 5$ - upieram się.
- No to 6$, to tylko jeden dolar więcej.
- Nie, 5$.
- Nikt za tyle nie pojedzie.
- No to zaraz się przekonamy - i robię kilka kroków dalej.
- Ok, ok. 5$.
:)
W Kampot kierowca wysadził mnie na ulicy guesthousów, jednak albo wszystko było pozajmowane albo poza moim budżetem. I tak idąc dalej przez miasto zagadał do mnie Darrian, oferując wizytówkę guesthousu swojego znajomego.
Zadzwonił do innego "przyjaciela" tuk-tukowca i zabrał mnie do tego guesthousu. Wyczuwałam podstęp. Poinformowałam go zatem, że nie mam pieniędzy (lokalnej waluty przecież jeszcze nie miałam) i nie zapłacę za tuk-tuka, na co ten tylko machnął ręką.
Czekałam co tam mi zaoferuje ze swojej strony w zamian za pomoc, ale zupełnie nie czułam się zobligowana, by z jego usług skorzystać.
Okazało się, że pokoje były tu zajęte, a tzw. dormitorium składało się z 4 piętrowych łóżek ustawionych na korytarzu... Nawet jedyne 3$ za łóżko mnie nie skusiły.
Podjechaliśmy zatem do innego hotelu w pobliżu i tu dostałam przyzwoity pokój, z łazienką, telewizorem i wiatrakiem, 5$.
W międzyczasie Darrian wspomniał, że jest angielskojęzycznym przewodnikiem i może zabrać mnie w kilka miejsc wartych zobaczenia w okolicy Kampot. Poważniejsze rozmowy rozpoczęliśmy, jak już zostawiłam swoje rzeczy w pokoju.
Planowałam tego dnia po prostu poszwędać się po mieście, nie robiąc nic konkretnego. Zmęczenie intensywnym podróżowaniem już mi się zaczęło dawać we znaki.
W opcji wycieczki była stacja Bokor w górach, lunch nad wodospadem, plantacje pieprzu (najlepszego ponoć w Azji Południowo-Wschodniej), Pola Śmierci, wioski muzułmańskie, Sekretne Jezioro, a wieczorem miał mnie zabrać jeszcze na tradycyjną imprezę z kulturą khmerską i tańcami.
Przede wszystkim wątpiłam, że wszystko to uda się zobaczyć w ciągu jednego popołudnia. Darrian twierdził jednak, że się da i zakrzyknął cenę 40$. Uff, kochany... Mowy nie ma. Zszedł z ceny do 25$. Namawia mnie i namawia, a widząc, że nie jestem przekonana dodaje, że następnego dnia ma grupę kilku obcokrajowców na trekking i że mogę tu również za darmo dołączyć.
25$ to niemało, choć patrząc na dniówki przewodnickie, to kwota niewielka... Dałam się, głupia, przekonać i pojechaliśmy z powrotem do jego biura. Jego przyjaciel tuk-tukowiec zawiózł mnie jeszcze pod bankomat, a potem wywiózł z powrotem do hotelu zamiast do biura Darriana :)) W sumie byłaby to niezła wymówka do wykręcenia się od wycieczki :P Zwłaszcza, że nie potrafiłam mu wyjaśnić, że mieliśmy tam wrócić...
W końcu znalazła się babka z jakimś angielskim i wyjaśniła mu, by mnie odwiózł z powrotem.
A tu okazało się, że czekamy na motor, bo Darrian nie ma własnego... Wkrótce przenieśliśmy się w inne miejsce, skąd już na pewno mieliśmy dostać motor. Chciał do tego, żebym to ja zostawiła paszport, czego absolutnie nie miałam zamiaru uczynić - skoro on jest kierowcą, to niech on dokument zostawia, bo w razie zniszczenia motoru, ja nie będę przecież odpowiadać.
Oj, przeciągało się to, a czas leciał...
Po prawie 2 godzinach znalazł się motor od "przyjaciela", a ja byłam już dość zła, bo straciłam sporo czasu, jedynie siedząc na tyłku.
Ale to Kambodża - trza się zrelaksować, a czas jest tym, czym najmniej należałoby się przejmować...
Ruszyliśmy. Od samego początku nie podobał mi się ten motor, bo coś nim za bardzo rzucało.
- Jesteś pewny, że z motorem wszystko w porządku?
- Tak, oczywiście!
W końcu to pewnie on się na tym lepiej zna.
Po kilku kilometrach wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Bokor. Gdy zaczęła się droga pod górkę, stało się oczywistym, że motor jednak nie podoła... Zawróciliśmy.
Stanęliśmy przy małym sklepiku po drodze, Darrian zadzwonił do właściciela, a ten po kilkunastu minutach przywiózł nowy motor. W międzyczasie zjedliśmy lunch (ryż z wieprzowiną), więc tyle byłoby z lunchu na łonie natury przy wodospadzie :))
Wsiedliśmy na przywieziony motor.
- Ten jest perfekcyjny! - woła podekscytowany Darrian. Zobaczymy...
Z powrotem wjeżdżamy do Parku Narodowego, dobrze, że nie kasują nas za wjazd po raz drugi. Zajechaliśmy niewiele dalej niż poprzednio i motor zgasł. I już nie odpalił :))
Jaja jak berety, myślę sobie.
Z górki łatwo było zjechać, ale na prostym już niewiele można było zrobić. Właściciel motoru powiedział przez telefon, że już nie przyjedzie i mamy sobie radzić sami.
Darrian był już mocno zdenerwowany, a ja tylko się śmiałam. Komedia nabrała rozpędu, gdy mój kierowca zatrzymał pracownika parku.
I w ten sposób znalazłam się na motorze za parkowcem, a ten swoją nogą popychał motor Darriana i tak przejechaliśmy kilka kolejnych kilometrów :))
Była już godzina 15.00. Powiedziałam Darrianowi, żebyśmy po prostu wrócili do miasta, by zwrócił mi pieniądze (jako zadatek na paliwo i motor dałam mu wcześniej 10$) i że jestem pewna, że sam odzyska pieniądze za motor od swojego "przyjaciela", skoro 2 razy otrzymał od niego trefną maszynę. Ale ten na to odpowiedział, że pieniędzy już nie dostanie z powrotem.
Wkrótce przyjechał znowu właściciel, przywożąc kolejny motor, który dopiero co został mu zwrócony przez innego klienta.
- Ten jest perfekcyjny! - woła znowuż Darrian. Zobaczymy...
Plan, który mi teraz przedstawił wyglądał w ten sposób, że dziś zobaczymy stację Bokor, a nastęnego dnia rano dokończymy wycieczkę zanim on ruszy na trekking o 9.30. Nie bardzo mi się ten plan podobał, ale stwierdziłam, że w takim razie za te 10 dolarów, które już mu dałam, pojedziemy zobaczyć Bokor, a resztę zobaczę sobie sama, o czym zamierzałam powiedzieć mu później.
O dziwo, motor dawał radę (też do czasu, co prawda, ale zbuntował się dopiero nazajutrz...).
Stacja Bokor to kolonialne miasto-widmo. Pierwsze inwestycje pojawiły się w latach '20 ubiegłego wieku i miały one slużyć za miejsce ucieczki przed gorącem panującym w Phnom Penh dla elit. Zostało ono opuszczone w latach '40 podczas pierwszej wojny indochińskiej. Niektóre budowle sprawiają wrażenie, jakby pozostawiono je w tym stanie zaledwie wczoraj....
Do budynków, które można nadal oglądać, należy główny budynek kasyna, kościół oraz budynki królewskie i pomieszczenia dla służby.
Do budynków, które można nadal oglądać, należy główny budynek kasyna, kościół oraz budynki królewskie i pomieszczenia dla służby.
Zamglony widok na ocean:
Świątynia, która na terenie parku fncjonuje:
Sam Park Narodowy już nie do końca jest parkiem narodowym, bo teren został sprzedany w prywatne ręce, wybudowane jest już olbrzymie kasyno z hotelem i planowane są kolejne inwestycje, zakładające budowanie willi, parku wodnego, pól golfowych oraz kolejki z gondolkami na jedną z gór...
Zachód słońca podczas powrotu do miasta:
Mój plan zakończenia wycieczki tego wieczoru nie wypalił, bo Darrian śmiertelnie się na mnie obraził i nie przyjmował do wiadomości, że to nie ja zmieniłam swoje zdanie, tylko plan został zmieniony przez zepsute motory, a ja nie zamierzałam wstawać następnego dnia o 6.00, by kontynuować z nim wycieczkę.
Przekonał mnie ostatecznie tą tradycyjną imprezą khmerską, na którą chciał mnie wziąć, dodając do tego najpierw wioskę muzułmańską, gdzie wyrabiane jest wino z drzewa palmowego i gdzie mogę być w miejscu, gdzie zjawiają się tylko lokalsi.
No to pojechaliśmy dalej...
Wioska po drugiej stronie rzeki znana jest właśnie z owego wina palmowego. Ludzie tutaj przychodzą czy przyjeżdżają, rozkładane są dla nich maty na trawie i serwowane jest w plastikowych baniakach wino oraz przekąski na talerzykach (np. owoce morza czy wieprzowina grilowana z lokalnym doskonałym pieprzem).
Przyłączyliśmy się do dwóch mężczyzn - i było to naprwdę rewelacyjne doświadczenie :) Niesamowicie mili ludzie. Poprzez tłumaczenie Darriana porozmawialiśmy o różnych rzeczach, ale już nie pamiętam dokładnie o czym, bo wino palmowe bardzo szybko uderzyło mi do głowy, a moja szklaneczka pusta nie pozostawała... Na sam koniec absolutnie nie pozwolili, byśmy z Darrianem zapłacili za siebie.
Gorzej, że Darrian też pił, ale gorąco liczyłam na to, że wie, co robi i odwiezie nas bezpiecznie do miasta...
Już tutaj zaczął się dziwnie zachowywać, nazywać mnie "darling" i brać np. moją rękę, by - niby pieszczotliwie - przeczesać swoje włosy. Ignorowałam te zaloty, cóż innego mogłam zrobić.
Stąd ruszyliśmy na ową khmerską imprezę z tradycyjnymi tańcami, co okazało się być zwykłym barem ze śpiewami panienek w króciutkich, seksownych spodenkach i spódniczkach... :)) Pojawiło się tu także kilkoro starszych białych panów, otoczonych azjatyckimi młodziutkimi pięknościami. Ot, współczesna kultura khmerska.
Darrian zamówił piwo, którego ja już pić nie chciałam. Sam wylądował też śpiewając na scenie.
Zaczął być mocno napastliwy - dobrze że tylko słownie. Widząc, że jakoś mnie to nie bawi, przeniósł się do stolika obok i zostawił mnie samą :))
Koniec końców powiedziałam, że chcę wrócić do hotelu i to teraz, w tym momencie. (Jeszcze musiałam zapłacić za 2 dzbanki piwa, które sam wypił...)
Wyszłabym stamtąd i wróciła na własną rękę, gdybym tylko wiedziała jak...
Jadąc wężykiem na motorze, całe szczęście wolno, dojechaliśmy do miasta i zatrzymaliśmy się przed kolejnym barem. Wiedziałam, że miejsce to jest gdzieś w okolicy mojego hotelu, więc bez słowa ruszyłam przed siebie. Ten mnie dogonił i odwiózł pod sam hotel, chcąc jeszcze umówić się na poranną wycieczkę. Wściekła powiedziałam, że chyba żartuje, żadnej wycieczki nie będzie i poszłam do pokoju. Ległam do łóżka nawet bez mycia...
Rano wstałam koło 9.00, wzięłam prysznic i usłyszałam pukanie do pokoju. Uchyliłam drzwi, a tam stoi skruszony i delikatnie uśmiechnięty Darrian. Przecież miał być na trekkingu...
Okazało się, że trekking odwołany, a on chce mnie zabrać na kawę. Byłam w samym ręczniku, więc powiedziałam, że porozmawiamy za kilkanaście minut na dole.
Koniec końców przeprosił za ostatnią noc, powiedział, że nie pamięta, co mówił, bo był pijany i że przecież bezpiecznie przywiózł mnie z powrotem. Negocjacje co do dalszej części dnia były długie...
Ostatecznie zgodziłam się na kilka kolejnych miejsc i to głównie dlatego, że wieczorem Darrian wybierał się na kolację do muzułmańskiego przyjaciela i zaproponował, że zabierze mnie ze sobą. Co jak co, ale takie doświadczenia (podobnie jak to wczorajsze picie wina palmowego) nie mają swojej ceny :)
Wycieczka miała niby trwać do 13-14, ale przerodziła się w całodniowy przejazd po szerszej okolicy.
Rozpoczęliśmy od pól solnych, gdzie woda transportowana jest kanałami z morza do nisz, z których woda wyparowuje i skąd potem wydobywa się sól. Cały proceder ma miejsce oczywiście wyłącznie w sezonie letnim.
O reżimie Pol Pota będę pisać więcej przy okazji Phnom Penh. Pokrótce - był to człowiek, który chciał stworzyć państwo idealne, utopijne, kosztem ludzi. W ciągu niecałych 4 lat doprowadził do zagłady 1/4 populacji kraju. W całym państwie usiane są pola śmierci oraz więzienia, gdzie przetrzymywano i torturowano ludzi, zmuszając ich do przyznania się do kolaboracji z USA czy Rosją. Również i w okolicach Kampot miały miejsce mordy, a widocznym śladem jest zbiór czaszek i kości ułożony w szafie w świątyni w jednej z wiosek w okolicy.
Z samej świątyni jeszcze jedna ciekawostka - na górnej części ścian znajdują się informacje co do tego, kto ile dał pieniędzy na jej budowę. Kwoty bardzo się między sobą różnią, a startują już od 2000 rielów (0,5$) i opisane są w obu tych walutach (w Kambodży można płacić albo rielami albo dolarami).
Akurat był czas na dawanie jałmużny mnichom.
Następna w planie była jaskinia, w której znajduje się mała świątynia. Sama jaskinia pewnie warta jest większej eksploracji, ale z moimi klapkami mogłoby być ciężko.
Skała w kształcie głowy byka:
Zatrzymaliśmy się na kawę w jednej z wiosek (jak ja tęsknię za kawą wietnamską...) u pewnej sympatycznej rodzinki. Kobietka poczęstowała nas również deserem zrobionym z lepkiego ryżu i wypełnionym nadzieniem z jakiejś fasolki...
...oraz bananem:
Przed wyjściem otrzymałam jeszcze w prezencie kolejny taki "deser" z tłuszczem prosiaka w środku :) Taka rzecz nie psuje się przez kilka dni. Bardzo miły gest z ich strony :)
Pożegnalna fotka:
A tak transportuje się lód :P
Secret Lake, Sekretne Jezioro, to kolejne miejsce, gdzie odbywały się egzekucje za czasów Pol Pota. Obecnie jest to miejsce wypoczynkowe, gdzie w jednej z licznych bambusowych altanek można uciec od gorąca i napić się piwa... :)
Niedaleko stąd znajduje się plantacja pieprzu. Pieprz z okolic Kampot charakteryzuje się wysoką jakością i uważany jest za jeden z najlepszych na świecie, szeroko wykorzystywany m.in. przez kuchnię francuską.
Na to prawie nadepnęłam :P
W drodze powrotnej do miasta przystanęliśmy w muzułmańskiej wiosce rybackiej:
Stąd wróciliśmy do miasta, po drodze szukając knajpki, gdzie moglibyśmy zjeść zupę z noodlami. Tego dnia jednakże był Nowy Rok, stąd też ludzie świętowali i niełatwo było znaleźć coś otwartego. Ostatecznie wylądowaliśmy w wiosce na obrzeżach Kampot i za 1$ od miski otrzymaliśmy takie pyszności:
Knajpka ta sama wyrabia swoje noodle, więc miałam okazję zobaczyć kolejny sposób na ich wytwarzanie. Papkę z ryżowej mąki wkłada się w sito, z którego wąziutkimi nitkami spływa ona do gotującej się wody:
Następnie koszykiem wyławia się ugotowane noodle i kilka razy płucze w czystej wodzie:
Voila!
W bambusowej altance Darrian uświadomił mi, że nad moją głową siedzi gekon...
Zrobił się wieczór, więc pojechaliśmy do muzułańskiego przyjaciela Darriana. Okazało się, że nie ma go w domu, więc ruszyliśmy z powrotem - i po chwili złapaliśmy gumę :)) Gwóźdź wbił się w oponę, czyli to już trzeci zbuntowany motor :))
Darrian zostawił mnie u rodzinki muzułmańskiej i pojechał oponę naprawiać. Były tu niemal same kobiety i dzieci, jedna dziewczyna nawet potrafiła coś po angielsku powiedzieć, ale gdy poszła, to pozostało mi uśmiechać się i obserwować ich codzienne życie. Otrzymałam nawet butelkę z wodą. Sytuacja dość niecodzienna, ale wszystko było takie naturalne - ani ja ani oni nie czuliśmy się skrępowani. Miła wizyta :)
Darrian po mnie wrócił, ale musiał jechać do miasta do warsztatu, bo tutaj czegoś potrzebnego nie mieli. A w warsztacie natrafiliśmy na uroczystą kolację z okazji Nowego Roku. Na matach na ziemi siedziała cała rodzinka i pracownicy oraz zajadali różnorakie pyszności. Zaproszono nas do biesiady, zaraz pojawły się przed nami piwa, a puste puszki od razu wymieniane były na nowe.
Wkrótce pojawił się starszy Kanadyjczyk ze swoją azjatycką młodszą dziewczyną. Facet spędza w Kambodży większą część roku, a w okolicach Kampot kupili nawet ziemię. Mówi, że ten kraj można naprawdę pokochać, ludzie fantastyczni, otwarci i życzliwi.
Cóż, w ciągu tych dwóch dni miałam okazję przekonać się o tym nie raz :)
Tutaj też namówiono mnie, by zamiast na wyspy w okolicach Sihanoukville pojechać na Wyspę Króliczą (Rabbit Island) niedaleko Kep, która jest znacznie spokojniejsza. Sihanoukville to kurort, który dawniej miał ciekawy charakter i duży urok, ale obecnie ponoć mocno zmienił swe oblicze i też nie do końca jest tu bezpiecznie.
Darrian próbował mnie jeszcze namówić na dłuższe posiedzenie nad rzeką z winem zrobionym z czarnego ryżu, które jednakże było mocne niemal jak wódka. Posiedzieliśmy może z 15 minut, po czym poprosiłam go, by odwiózł mnie do hotelu. Nie chciałam, by powtórzyła się rzecz z poprzedniego dnia.
Rano wybrałam się w końcu na spacer po Kampot. Miasteczko jest urokliwe i ma ciekawą kolonialną architekturę:
Natrafiłam także na jeden z rytuałów noworocznych - na niewielkiej ciężarówce z otwartą paką stało kilkoro muzyków, którzy wybijali takt do wydarzeń dziejących się wewnątrz budynku. Na balkonie stał smok oraz jego pogromca. Coś tam się szamotali, a potem odpalili petardy. Następnie zeszli na dół i trwał dalszy pogromczy taniec, również zakończony wybuchem petard ze swego rodzaju wstęgi uwieszonej pod sufitem.
Na jednym z rond znajduje się ogromna statua duriana, słynnego owocu azjatyckiego, którego albo się ponoć uwielbia albo nie znosi, a to ze względu na jego paskudny zapach o sile kilkudniowych wypoconych skarpetek. Sama jeszcze nie próbowałam, ale mam taki zamiar :) Wiele hoteli ma w regulaminie zapis o zakazie wnoszenia duriana do pokoju :P
Zakupiłam też bilet do Kep z wyjazdem za 1,5 godziny, by w końcu zrobić sobie małe wakacje od wakacji...
I kilka obrazków na koniec :)
I kilka obrazków na koniec :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz