[26.01.2015]
Bo rzecz warta jest osobnego posta :)
W przeddzień wyjazdu do Wietnamu musiałam w Pakse wydać ostatnie laotańskie kipy, bo poza Laosem nigdzie ich na nic nie wymienię, a była to niedziela, więc kantory pozamykano (by móc je wymienić na dolary, bo o wymianę na wietnamskie dongi w Laosie ciężko).
Trochę jeszcze tego miałam, więc cóż mogłam zrobić? Zakupiłam kosmetyki, które były na wykończeniu (swoją drogą strasznie nie lubię, gdy wszystkie naraz się kończą, bo to zawsze oznacza spore dociążenie plecaka...), jedzenie na drogę (a nawet i więcej) i ciągle miałam kasę w ręce. Rozejrzałam się zatem za klapkami, bo to chyba był najwyższy czas, by w końcu zrobić coś z tym:
Z tego samego powodu kupiłam 2 koszulki na ramkach, bo plecy też mam w paski.
Zostało mi około 14 tysięcy kipów (ok. 6 zł), które mogły być przydatne w trakcie drogi, choćby na toaletę.
Z hostelu zostałam odebrana tuż przed 6.00 rano, więc w autobusie do Hue w Wietnamie znalazłam się chwilę po 6. Byłam pierwszym pasażerem. Autobus, mimo że jadący w dzień, to sypialniany: trzy rzędy łóżek są na dwóch poziomach, oparcia rozkładane niemal do pozycji leżącej, a nogi schowane są w dziurze pod oparciem pasażera z przodu. Trochę wąskie takie łóżka i odrobinę przykrótkie - ale w końcu robione są na wymiar Wietnamczyków. Co nie zmienia faktu, że komfort podróży jest o niebo lepszy, niż w autobusie siedzącym (zwłaszcza, gdy jedzie się nim kilkanaście godzin...)
Kolejni pasażerowie pojawiają się jakieś 15 minut później. Sami Wietnamczycy, innych białych brak.
O godz. 6.20 zostaje włączone wietnamskie techno na tyle głośno, by pasażerowie nie mogli przypadkiem ze sobą rozmawiać. Tyle by było, jeśli chodzi o autobus sypialniany :)) Dodam, że głośnik znajdował się tuż nad moją głową. Później techno zostało zamienione na inną muzykę wietnamską, która była znośniejsza, choć dość rzewliwa, a towarzyszył jej obraz na ekranach telewizorów, przedstawiający występy muzyczne na scenie lub teledyski.
Ledwo ruszyliśmy, od razu widoczna była różnica w sposobie jazdy Laotańczyków i Wietnamczyków. Zasuwaliśmy niemożliwie, ścinając zakręty, wyprzedzając na trzeciego, a kierowca używał klaksonu co 2-3 minuty (co w Wietnamie jest na porządku dziennym i co nie jest takie głupie przy tutejszym stylu jazdy, bo w ten sposób daje się znać innym, że się nadjeżdża i że prawdopodobnie jest się większym...).
Autobus... Przy którymś kolejnym "przystanku" zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno jest autobus pasażerski, a nie towarowy. W życiu bym nie podejrzewała, że autobus może mieć taką ładowność :))
Nieustannie zatrzymywaliśmy się, by przyjąć nowe ładunki Czegoś. Najpierw załadowano cały tył na pokładzie, gdzie była część bagaży pasażerskich. Potem zaczęto ładować bagażnik i to również worami wypełnionymi saletrą, następnie chyba jakimiś roślinami, które podjeżdżały pod autobus dużymi wozami. Gdzieś dostarczono do autobusu kilka kubików drewna zapewne na jakąś wietnamską meblościankę czy ściany domu, więc część bagaży z tyłu powędrowała do luków, a drewno umieszczono tutaj (pakując je przez okno, które miało magiczną funkcję otwierania się naprawdę szeroko) i poprzykrywano je pufami, które znajdowały się na przejściach (by ich nie zadeptać, przed wejściem do autobusu trzeba było zdjąć buty, na które każdy dostawał worek).
Gdy luki bagażowe też już były pełne, to kolejne wory z wozu ładowano na dach:
Trochę to wyglądało tak, jakby pasażerowie byli wymówką, a generalnie chodziło o przemycenie tego wszystkiego, czymkolwiek to nie było. Siedzenia zresztą były zajęte może w połowie (i cieszyło mnie niezmiernie to, że Wietnamczycy, w przeciwieństwie do Laotańczyków, nie czekają aż się wszystkie fotele zapełnią). Na początku, jak wspomniałam, autobus zasuwał. Gdy załadowano luki bagażowe - zwolnił. Gdy załadowano również dach, autobus zaczął się wlec :))
Policja zatrzymywała nas notorycznie - i takiego łapówkarstwa, to ja nawet na Ukrainie nie widziałam. Pierwsze dwie kontrole policji nawet kazały otworzyć luki bagażowe i coś tam niby oglądali, ale dostali w rękę i pojechaliśmy dalej. Za to potem to już nawet autokar nie do końca się zatrzymywał, bo wybiegał z niego jeden chłopak z obsługi, przekazywał kasę i lecieliśmy dalej. I to zarówno po laotańskiej, jak i wietnamskiej stronie.
Gdy spojrzałam na GPSa na tablecie, to okazało się, że jedziemy inną drogą niż sądziłam, bo wracamy na północ do Savannakhet i stamtąd lecimy na wschód do Wietnamu. Ciut mnie to zmartwiło, bo przez te wszystkie ładowania towaru straciliśmy mnóstwo czasu i z Savannakhet wyjechaliśmy w okolicach południa. A stąd do Hue, według mojego przewodnika, jest ok. 12-13 godzin drogi, co oznaczało, że w Hue wyląduję w środku nocy. Trudno, nic nie poradzę. Na razie korzystałam z czasu, jaki mi tu został dany :P
Przerw na toaletę jako takich nie było, trzeba zatem było korzystać podczas dłuższych załadowań lub później rozładowań. Raz po stronie laotańskiej zatrzymaliśmy się na obiad. Nie zamierzałam nic kupować, bo kasy miałam niewiele, poza tym sporo jedzenia wiozłam ze sobą. Ale chyba trzech kolejnych facetów z obsługi wołało mnie, żeby zjeść, więc stwierdziłam, że najwidoczniej lunch jest wliczony w cenę, jak gdzieś tam przeczytałam, mimo iż w agencji mówili, że nie jest.
Jeszcze upewniłam się, czy ludzie odbierając talerze na pewno nie płacą i wzięłam też jeden dla siebie. Zwykły ryż + kilka kawałków różnych mięs, jedna krewetka, małe warzywko. Absolutnie bez szału - ot, takie wietnamskie "danie dla ludu", którego później próbowałam unikać, a na które niestety w pierwszych dniach sporo się natykałam.
Pod koniec jedzenia właścicielka zaczęła zbierać pieniądze. Ups... Cóż, 20 tys. kipów nie miałam, więc dałam jej cenny banknot 10-dolarowy, w związku z czym zapłaciłam cenę ponad dwukrotną, bo policzyła po bardzo dobrym dla siebie kursie (10$ = 80 tys. kipów, ale zwróciła mi 30 tys.). Trochę byłam zła na siebie, ale bardziej się ubawiłam, bo po coż były te moje wysiłki, by wydać wszystkie kipy dzień wcześniej... Teraz miałam znowu prawie 50 tys. :)) Dobrze, że tuż przed granicą wsiadła babka, u której można było wymienić pieniądze - kurs nie był szczególnie dobry, choć szybko policzyłam, że i tak dała mi za mało dongów, więc uczciwie dołożyła kwotę, o którą się upomniałam. Bo stracić 10$ na tak niedobre żarcie, którego nawet nie dokończyłam, to niefajnie :P
Dalsze łapówkarstwo było na granicy, gdzie z banknotami w paszportach nikt się nie krył. Ja tam przyjęłam moją stałą pozę nadgraniczną (w końcu w sezonie przejeżdża się prez ileś tych granic), czyli delikatny uśmiech, pozytywne nastawienie i mina niewinnej sierotki :P (Niestety z obcasami, krótką spódniczką i głębokim dekoltem nie byłam przygotowana.) Żadnych pieniędzy w paszporcie nie miałam, wiza załatwiana w Vientiane kosztowała mnie mimo wszystko zbyt wiele... Facet coś tam ściemniał trochę z tym paszportem, ale ja z moim słodkim i niewinnym uśmiechem czekałam, udając, że wiem, iż to przecież tyle musi trwać i że ja taka cierpliwa jestem... W końcu dostałam dokument z powrotem, ślicznie podziękowałam i tym samym przekroczyłam granicę wietnamską.
Granicę z Wietnamem przekroczyliśmy dopiero po 11 godzinach jazdy. Z zaskoczeniem zaobserwowałam u siebie pewnego rodzaju ekscytację :)) I to chyba z tego samego powodu, z którego moja Mama czuła niepokój przed moim przyjazdem tutaj :P Za dużo się u nas tych filmów o Wietnamie oglądało :P
Apropos filmów - ledwo wjechaliśmy do Wietnamu, włączono "Rambo" :)) Dodam, że na pokładzie były również małe dzieci...
Zanim jednak dojechaliśmy do Hue, czekały nas liczne przystanki i wyładowanie towaru. Koniec końców wylądowaliśmy w Hue "tylko" z 3,5-godzinnym opóźnieniem, ok. 22.30. Dobrze, że miałam zabukowany hostel, bo nie bardzo widziałabym teraz poszukiwanie czegokolwiek.
Skusiłam się na ofertę xe om, czyli moto-taxi, bo facet był niesamowicie cierpliwy i podążał za mną po ulicy dość długo. Ostatecznie dojazd ok. 2 km kosztował mnie tylko 1 dolara. W hostelu nikt na mnie nie czekał, ale bezproblemowo otwarto mi drzwi, oferowano wodę i mimo tłoku w kiepskim pokoju, generalnie od razu poczułam się dobrze, przeczuwając nową przygodę :)