sobota, 31 stycznia 2015

Mały sekrecik o mojej wielkiej miłości... :)

...czyli o tym, dlaczego zdecydowałam się jednak przyjechać do Wietnamu :)
            27.01.2015, Hue. Siadam sobie tuż nad rzeką i rozkoszuję się ciepłymi promieniami słońca. Już mi się podoba :) To, co słyszałam o Wietnamczykach w miejscach turystycznych nie sprawdziło się jak dotąd, bo choćby właściciele hostelu, w którym się zatrzymałam, są sympatyczni, a i sporo ludzi dookoła pozdrawia, uśmiecha się i jest całkiem miło. Oczywiście to dopiero początek, ale już widzę, że Wietnam ma swój charakter - Laos był jednak dość rozlazły :P
            Więc tak sobie siedzę, rozmyślam i czekam na tą wielką chwilę prawdy. Oto i nadchodzi :) Znaczy się nadchodzi pani i stawia przede mną to:



           W miseczce jest gorąca woda, w niej szklaneczka ze skondensowanym mlekiem na spodzie, a na szklaneczce filter, z którego pomalutku skapuje "ca phe" - kawa... Oj, jak mi już dobrze, gdy na to patrzę :)
            Gdy kawusia już cała skapnęła na dół, okazało się, że nie ma jej znowuż aż tak dużo. Ale to wcale nie szkodzi :)
            Zdejmuję delikatnie filter, z którego jeszcze odrobina cennego płynu spływa do szklaneczki. A potem robię coś, czego się tutaj nie robi, ale ja się opanować wręcz nie mogę - łyżeczką nabieram trochę słodzonego mleka oraz trochę kawy i czuję jak delikatnie spływają w moje usta, dopiero tutaj się mieszając. Najpierw więc pojawia się gorzki smak kawy, a potem super słodki, gdy miesza się z mlekiem. Co za rozkosz... :) Mniam mniam mniam :D
            Nawet jeśli od razu miesza się łyżeczką kawę z mlekiem, to i tak jest ona gęsta i przepyszna. Trochę w smaku przypomina nawet tiramisu :)
        Ten pomarańczowy płyn w drugiej szklaneczce to herbata, która podawana jest chyba na tej samej zasadzie do kawy, co u nas mineralna do espresso.
            Jest jeszcze jej wersja z lodem, gdzie kawa jest zimna, a w szklaneczkę wrzuca się dużą kostkę lodu:


            Ot, takie moje małe szczęście od rana, które będzie mi towarzyszyć przynajmniej przez 3 tygodnie i to - mam nadzieję - przynajmniej 2-3 razy dziennie :D
        I tak naprawdę to kawa właśnie, a raczej chęć sprawdzenia czy legendy o niej krążące są prawdziwe, przygnała mnie tutaj. I wiecie co? Ta kawa jest znacznie lepsza, niż w ogóle mogłam sobie wyobrazić :D Sycylijskie espresso, które dotąd było moim top, chowa się :P
         I tak, jak byłam wcześniej trochę zła, że tą wizę mam na 3 miesiące i jej nie wykorzystam i że przez to, iż sądziłam, że wiza będzie tylko na miesiąc, to zrezygnowałam z północy - tak teraz cieszę się, że będę musiała tu wrócić, żeby odwiedzić tamte rejony, bo znowuż będzie mi dane smakować tą wyśmienitą kawę :D
        Oj, na wyjeździe z Wietnamu mój plecak sporo przybierze na wadze...

piątek, 30 stycznia 2015

Autobus do Wietnamu

[26.01.2015]

        Bo rzecz warta jest osobnego posta :)

        W przeddzień wyjazdu do Wietnamu musiałam w Pakse wydać ostatnie laotańskie kipy, bo poza Laosem nigdzie ich na nic nie wymienię, a była to niedziela, więc kantory pozamykano (by móc je wymienić na dolary, bo o wymianę na wietnamskie dongi w Laosie ciężko).
        Trochę jeszcze tego miałam, więc cóż mogłam zrobić? Zakupiłam kosmetyki, które były na wykończeniu (swoją drogą strasznie nie lubię, gdy wszystkie naraz się kończą, bo to zawsze oznacza spore dociążenie plecaka...), jedzenie na drogę (a nawet i więcej) i ciągle miałam kasę w ręce. Rozejrzałam się zatem za klapkami, bo to chyba był najwyższy czas, by w końcu zrobić coś z tym:



        Z tego samego powodu kupiłam 2 koszulki na ramkach, bo plecy też mam w paski.
        Zostało mi około 14 tysięcy kipów (ok. 6 zł), które mogły być przydatne w trakcie drogi, choćby na toaletę.
        Z  hostelu zostałam odebrana tuż przed 6.00 rano, więc w autobusie do Hue w Wietnamie znalazłam się chwilę po 6. Byłam pierwszym pasażerem. Autobus, mimo że jadący w dzień, to sypialniany: trzy rzędy łóżek są na dwóch poziomach, oparcia rozkładane niemal do pozycji leżącej, a nogi schowane są w dziurze pod oparciem pasażera z przodu. Trochę wąskie takie łóżka i odrobinę przykrótkie - ale w końcu robione są na wymiar Wietnamczyków. Co nie zmienia faktu, że komfort podróży jest o niebo lepszy, niż w autobusie siedzącym (zwłaszcza, gdy jedzie się nim kilkanaście godzin...)



        Kolejni pasażerowie pojawiają się jakieś 15 minut później. Sami Wietnamczycy, innych białych brak.
        O godz. 6.20 zostaje włączone wietnamskie techno na tyle głośno, by pasażerowie nie mogli przypadkiem ze sobą rozmawiać. Tyle by było, jeśli chodzi o autobus sypialniany :)) Dodam, że głośnik znajdował się tuż nad moją głową. Później techno zostało zamienione na inną muzykę wietnamską, która była znośniejsza, choć dość rzewliwa, a towarzyszył jej obraz na ekranach telewizorów, przedstawiający występy muzyczne na scenie lub teledyski.
        Ledwo ruszyliśmy, od razu widoczna była różnica w sposobie jazdy Laotańczyków i Wietnamczyków. Zasuwaliśmy niemożliwie, ścinając zakręty, wyprzedzając na trzeciego, a kierowca używał klaksonu  co 2-3 minuty (co w Wietnamie jest na porządku dziennym  i co nie jest takie głupie przy tutejszym stylu jazdy, bo w ten sposób daje się znać innym, że się nadjeżdża i że prawdopodobnie jest się większym...).
        Autobus... Przy którymś kolejnym "przystanku" zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno jest autobus pasażerski, a nie towarowy. W życiu bym nie podejrzewała, że autobus może mieć taką ładowność :))
        Nieustannie zatrzymywaliśmy się, by przyjąć nowe ładunki Czegoś. Najpierw załadowano cały tył na pokładzie, gdzie była część bagaży pasażerskich. Potem zaczęto ładować bagażnik i to również worami wypełnionymi saletrą, następnie chyba jakimiś roślinami, które podjeżdżały pod autobus dużymi wozami. Gdzieś dostarczono do autobusu kilka kubików drewna zapewne na jakąś wietnamską meblościankę czy ściany domu, więc część bagaży z tyłu powędrowała do luków, a drewno umieszczono tutaj (pakując je przez okno, które miało magiczną funkcję otwierania się naprawdę szeroko) i poprzykrywano je pufami, które znajdowały się na przejściach (by ich nie zadeptać, przed wejściem do autobusu trzeba było zdjąć buty, na które każdy dostawał worek).
        Gdy luki bagażowe też już były pełne, to kolejne wory z wozu ładowano na dach:


        Trochę to wyglądało tak, jakby pasażerowie byli wymówką, a generalnie chodziło o przemycenie tego wszystkiego, czymkolwiek to nie było. Siedzenia zresztą były zajęte może w połowie (i cieszyło mnie niezmiernie to, że Wietnamczycy, w przeciwieństwie do Laotańczyków, nie czekają aż się wszystkie fotele zapełnią). Na początku, jak wspomniałam, autobus zasuwał. Gdy załadowano luki bagażowe - zwolnił. Gdy załadowano również dach, autobus zaczął się wlec :))
        Policja zatrzymywała nas notorycznie - i takiego łapówkarstwa, to ja nawet na Ukrainie nie widziałam. Pierwsze dwie kontrole policji nawet kazały otworzyć luki bagażowe i coś tam niby oglądali, ale dostali w rękę i pojechaliśmy dalej. Za to potem to już nawet autokar nie do końca się zatrzymywał, bo wybiegał z niego jeden chłopak z obsługi, przekazywał kasę i lecieliśmy dalej. I to zarówno po laotańskiej, jak i wietnamskiej stronie.
        Gdy spojrzałam na GPSa na tablecie, to okazało się, że jedziemy inną drogą niż sądziłam, bo wracamy na północ do Savannakhet i stamtąd lecimy na wschód do Wietnamu. Ciut mnie to zmartwiło, bo przez te wszystkie ładowania towaru straciliśmy mnóstwo czasu i z Savannakhet wyjechaliśmy w okolicach południa. A stąd do Hue, według mojego przewodnika, jest ok. 12-13 godzin drogi, co oznaczało, że w Hue wyląduję w środku nocy. Trudno, nic nie poradzę. Na razie korzystałam z czasu, jaki mi tu został dany :P
        Przerw na toaletę jako takich nie było, trzeba zatem było korzystać podczas dłuższych załadowań lub później rozładowań. Raz po stronie laotańskiej zatrzymaliśmy się na obiad. Nie zamierzałam nic kupować, bo kasy miałam niewiele, poza tym sporo jedzenia wiozłam ze sobą. Ale chyba trzech kolejnych facetów z obsługi wołało mnie, żeby zjeść, więc stwierdziłam, że najwidoczniej lunch jest wliczony w cenę, jak gdzieś tam przeczytałam, mimo iż w agencji mówili, że nie jest.
        Jeszcze upewniłam się, czy ludzie odbierając talerze na pewno nie płacą i wzięłam też jeden dla siebie. Zwykły ryż + kilka kawałków różnych mięs, jedna krewetka, małe warzywko. Absolutnie bez szału - ot, takie wietnamskie "danie dla ludu", którego później próbowałam unikać, a na które niestety w pierwszych dniach sporo się natykałam.
        Pod koniec jedzenia właścicielka zaczęła zbierać pieniądze. Ups... Cóż, 20 tys. kipów nie miałam, więc dałam jej cenny banknot 10-dolarowy, w związku z czym zapłaciłam cenę ponad  dwukrotną, bo policzyła po bardzo dobrym dla siebie kursie (10$ = 80 tys. kipów, ale zwróciła mi 30 tys.). Trochę byłam zła na siebie, ale bardziej się ubawiłam, bo po coż były te moje wysiłki, by wydać wszystkie kipy dzień wcześniej... Teraz miałam znowu prawie 50 tys. :)) Dobrze, że tuż przed granicą wsiadła babka, u której można było wymienić pieniądze - kurs nie był szczególnie dobry, choć szybko policzyłam, że i tak dała mi za mało dongów, więc uczciwie dołożyła kwotę, o którą się upomniałam. Bo stracić 10$ na tak niedobre żarcie, którego nawet nie dokończyłam, to niefajnie :P
         Dalsze łapówkarstwo było na granicy, gdzie z banknotami w paszportach nikt się nie krył. Ja tam przyjęłam moją stałą pozę nadgraniczną (w końcu w sezonie przejeżdża się prez ileś tych granic), czyli delikatny uśmiech, pozytywne nastawienie i mina niewinnej sierotki :P (Niestety z obcasami, krótką spódniczką i głębokim dekoltem nie byłam przygotowana.) Żadnych pieniędzy w paszporcie nie miałam, wiza załatwiana w Vientiane kosztowała mnie mimo wszystko zbyt wiele... Facet coś tam ściemniał trochę z tym paszportem, ale ja z moim słodkim i niewinnym uśmiechem czekałam, udając, że wiem, iż to przecież tyle musi trwać i że ja taka cierpliwa jestem... W końcu dostałam dokument z powrotem, ślicznie podziękowałam i tym samym przekroczyłam granicę wietnamską.



        Granicę z Wietnamem przekroczyliśmy dopiero po 11 godzinach jazdy. Z zaskoczeniem zaobserwowałam u siebie pewnego rodzaju ekscytację :)) I to chyba z tego samego powodu, z którego moja Mama czuła niepokój przed moim przyjazdem tutaj :P Za dużo się u nas tych filmów o Wietnamie oglądało :P
        Apropos filmów - ledwo wjechaliśmy do Wietnamu, włączono "Rambo" :)) Dodam, że na pokładzie były również małe dzieci...
             Zanim jednak dojechaliśmy do Hue, czekały nas liczne przystanki i wyładowanie towaru. Koniec końców wylądowaliśmy w Hue "tylko" z 3,5-godzinnym opóźnieniem, ok. 22.30. Dobrze, że miałam zabukowany hostel, bo nie bardzo widziałabym teraz poszukiwanie czegokolwiek.
             Skusiłam się na ofertę xe om, czyli moto-taxi, bo facet był niesamowicie cierpliwy i podążał za mną po ulicy dość długo. Ostatecznie dojazd ok. 2 km kosztował mnie tylko 1 dolara. W hostelu nikt na mnie nie czekał, ale bezproblemowo otwarto mi drzwi, oferowano wodę i mimo tłoku w kiepskim pokoju, generalnie od razu poczułam się dobrze, przeczuwając nową przygodę :)
        

czwartek, 29 stycznia 2015

Kilka zaobserwowanych laotańskich ciekawostek

        Większość ciekawszych rzeczy już gdzieś zawarłam przy okazji innych postów, więc jeszcze tylko kilka kwestii, które na wyjściu mi się nasuwają :)

LAO P.D.R.
        Oficjalna nazwa Laosu w skrócie brzmi: LPDR, czyli Lao People's Democratic Republic. Bardzo często jednak rozwinięcie tego skrótu wygląda następująco: Laos, Please Don't Rush :)





LAOTAŃCZCYCY
        Moje pierwsze spotkanie z Laotańczykami nie było dobrym doświadczeniem. Ogromną różnicę można było wyczuć zwłaszcza wjeżdżając tu z uśmiechniętej Tajlandii. Ale teraz, opuszczając ten kraj, muszę zweryfikować trochę swój pogląd. Przede wszystkim Laotańczycy są tak różni, jak długi jest ich kraj. Na północy są znacznie bardziej zdystansowani, często ignorują turystów lub jedyne, co w nich widzą, to biznes, oszukują więc na potęgę, podwyższają ceny i są nieprzyjemni. I dzieciaki sporo żebrzą o "pen" czy "money". Oczywiście jest to duża generalizacja, tu również spotykałam pomocnych i otwartych Laotańczyków, ale nie była to na pewno norma.
        Rzecz zmieniła się od Luang Prabang. Piękne i ciekawe miejsce, a ludzie są już znacznie bardziej otwarci, uśmiechnięci, zachęcający do kupienia u nich czegoś, ale zupełnie nienachalnie. A panie ze stoisk z sandwichami i kawą nawet zagadywały - skąd jesteś, gdzie jedziesz itd.
        W Vang Vieng i okolicach było super :) Zarówno w mieście, jak i na obrzeżach, w mijanych wioskach itd. Ludzie tutaj są pewnie świadomi, że sporo ich przychodu zależy jednak od przyjeżdżających, więc nastawieni są pozytywnie. Dzieciaki po drodze machają i witają, ludzie raczej nie podwyższają cen (nie licząc tuk-tukowców, ale z tych nie musiałam korzystać).
        A im dalej na południe, tym było lepiej. Na Si Phan Don było miło i dość serdecznie, choć też było widać, że niektórzy nie za bardzo lubią turystów. Niemniej, nie zmieniło to ogólnego o nich poglądu.
        Może związane jest to z pogodą (poniekąd jak i w Europie :). Na północy noce są zimne, słońce wychodzi dopiero w okolicach południa i zachodzi ok. 16.30-17.30 i znowu robi się zimno. A już w Luang Prabang noce były dość ciepłe, a słoneczko pokazywało się z samego rana. A w Si Phan Don, to już w ogóle ciepło było na okrągło i słońce sporo w dzień grzało :)
        Ale ta teoria może też być błędna, bo przecież pory roku różnie tu wyglądają :P





SAME SAME... BUT DIFFERENT
        To powiedzonko w zasadzie jest kwintesencją Laosu :) Zwłaszcza, gdy porównuje się Laos z Tajlandią. Niby to samo, ale jednak inne.
        Przykłady?
        Język choćby, a zwłaszcza nazwy miast i innych miejsc, które mogą być zapisane w przeróżny sposób, co często może być mylące. Np. granica tajsko-laotańska może być zapisana jako Houay Xai, Houxay, Houaysai i różne inne podobne wersje. Same same but different :)
        Np. kupując ciuchy na targowisku, kobietka najpierw pokazuje ci jeden ciuch, a potem rozkłada kolejne kilkanaście. O pierwszym ciuchu mówi, że kosztuje np. 50 tysięcy kipów. Pytasz czy ta sama cena jest przy innych ciuchach. "Same, same. But different" -  i cena podskakuje :)
        Albo zakup biletu na autobus, który miał być sypialnianym. Jednym jechałam już do Si Phan Don, teraz miałam możliwość wybrania kolejnego sypialnianego.
- Sypialniany, czyli taki sam, jak tamten? - pytam.
- Same same. But different.
        Bo z innymi łóżkami :)
        Skończyło się na tym, że w Laosie można zakupić sobie koszulkę, gdzie na przedzie napisane jest: "SAME SAME", a na plecach "BUT DIFFERENT" :)
        (Podobna wersja tego wyrażenia pojawi się potem w Wietnamie. Ale inna :))

 SARONG
        Tradycyjnym strojem kobiet jest sarong, czyli duży i długi pas materiału, którym kobiety przewiązują się w pasie, co wygląda jak taka dopasowana spódnica. Sarong służy im również podczas kąpieli w rzece, gdy sprytnie są w stanie tak go użyć, by móc umyć się dokładnie.
        Również szkolne mundurki obejmują sarongi u dziewczynek.






TRANSPORT
        Transport w porównaniu do Tajlandii dość się różni. Przede wszystkim jest drożej. Poza tym nie ma tu raczej trójkołowych 2-osobowych tuk-tuków, za to są jumbo tuk-tuki, czyli nadal trójkołowe, ale już większe wehikuły:



        Tuk-tukami nazywa się tu również przekonwertowane ciężarówki, z małymi ławeczkami na pace:


        Już nie do przewozu ludzi, ale towaru, mają dość ciekawe traktorki:



        W Si Phan Don (Czterech Tysiącach Wysp) mają również motory, do których z boku przymocowana jest taka ławeczka:


        Ale dla mnie i tak najlepszym transportem zawsze będzie autostop :P


DOMKI DLA DUCHÓW
        W Laosie, podobnie jak i w Tajlandii, są domki dla duchów. Jedne bogatsze, inne biedniejsze, ale można też znaleźć i takie, które mimo swej skromności, otaczane są wielką opieką:)


BEER LAO
        Wspomniane już wcześniej Beer Lao jest ponoć szeroko znaną marką piwną również i poza Laosem. Jest doskonałe i sprzedawane albo w puszkach albo w butelkach o pojemności 640 ml.
        Najlepiej smakuje nad Mekongiem podczas zachodu słońca przy lekkim bujaniu hamaka... :)


        O różnych innych kwestiach (jedzeniu, grze w kulki, różnych zwyczajach, wierzeniach mniejszości narodowych itp. itd.) pisałam w pozostałych postach, więc - mimo że jest sporo innych ciekawostek, o których można by napisać-  temat Laosu można chyba uznać póki co za zamknięty... :)

środa, 28 stycznia 2015

Falliczna świątynia w Champasak i doskonała kawa w Bolaven Plateu :)

        Pakse okazało się być całkiem sympatycznym i niewielkim (mimo że to stolica prowincji) miasteczkiem. Dla mnie był to punkt wypadowy do ruin khmerskich wpisanych na Listę UNESCO, gdzie wybrałam się motorem. Tym razem nie był to już automatyk, tylko elegancka Honda ze zmianą biegów :)
        Wat Phou położone jest ok. 45 km od Pakse. Po drodze skręciłam nie tam, gdzie powinnam, i zajechałam jeszcze pod ogromnego Buddę, który sterczy na wzgórzu nad Mekongiem:





        Górski Monastyr (Wat Phou) to dawna świątynia hinduska, obecnie służąca jako świątynia buddyjska u stóp góry Lingaparvata. "Linga" oznacza "fallus" i nazwa ta nadana została z racji kształtu góry, który to zresztą był powodem powstania w tym miejscu owego założenia. Związane jest to z tym, że fallus jest także symbolem Shivy, hinduskiego boga, stąd też wielokrotnie pojawia się on na terenie tego kompleksu, czasem można aż poczuć się osaczonym...





        Ciekawe jest to, że w różnych kulturach na całym świecie symbol fallusa pojawia się zupełnie niezależnie od siebie i w zależności od miejsca związany jest z siłą, mężnością, władzą czy też płodnością i dobrobytem (jak np. w świątyni w Chucuito nad Jeziorem Titicaca w Peru). Jak to się dzieje, że faceci na całym świecie muszą ten swój oręż wtrynić w kwestie magiczne czy religijne? :P Tak się zastanawiam czy u nas w Europie też takie symbole się pojawiają, ale nic mi do głowy nie przychodzi.
        Budowle Wat Phou pochodzą jeszcze z czasów przedangkoriańskich (czyli są wcześniejsze niż ruiny Angkor Wat w Kambdży) i powstawały od VI do XII wieku. Kompleks położony jest na kilku tarasach i składa się z ruin, z których obecnie wyróżnić można 2 pałace, mniejszą świątynię oraz główny budynek sakralny, nadal służący buddystom. Zwłaszcza w tym ostatnim są niesamowite płaskorzeźby pokazujące wierzenia hinduskie.










        Nieco za nim tuż pod ogromną wiszącą skałą znajduje się nisza, w której malutkim strumyczkiem płynie święta woda ze skały powyżej.



        Małą ścieżką można dojść do 2 skał zwanych Słoń oraz Krokodyl.



        Miejsce robi spore wrażenie, warto było przejechać tu ten kawał drogi :)


        Następnie zamierzałam przejechać przez Pakse i udać się na wschód, gdzie znajduje się Bolaven Plateau znany z uprawy doskonałej kawy i pięknych krajobrazów. 
        Zasuwam zatem z powrotem, a tu macha na mnie policjant, że mam się zatrzymać. No to ładnie, myślę sobie. Paszport poszedł w zastaw za motor, a prawo jazdy zostało w dużym plecaku w guesthousie. Zresztą co ja takiego mogłam zrobić? Przekroczenie prędkości na takim skuterku? No, ileż ja tam mogłam na nim maksymalnie wyciągnąć? 70 km/h? No, max 80. Ale! Po przebojach z ukraińską policją podczas wycieczek, policja laotańska to przecież pikuś...
        Staję na poboczu, zdejmuję kask, słodko się uśmiecham.
- Sabadee! - mówię.
- Sabadee. Where are you go?
(To dosłowny cytat.)
- Pakse.
- So go.
        No to pojechałam... :))
        Bolaven Plateau jest olbrzymim terenem, są tutaj liczne wzgórza, góry oraz przede wszystkim wodospady, ale żeby przejechać polecaną trasę dookoła tego terenu, to potrzeba 2-3 dni.
        Zatrzymałam się po drodze, by skosztować doskonałej kawy z mlekiem skondensowanym :) i wypatrzyłam białego chłopka spoglądającego w mapę. Uderzyłam więc do niego z pytaniem, czy mogę mu przez ramię zajrzeć. On zamierzał zrobić objazd dookoła, ja miałam jeszcze tylko jakieś 2,5 godziny, polecił mi zatem wodospad Tad Louang i tam też się udałam.




        I tutaj nad tym wodospadem pożegnałam się z Laosem. Jakoś tak tkliwie mi się zrobiło... :) Mimo różnych sytuacji i nie zawsze pozytywnych emocji, to jednak Laos gdzieś tam znalazł swój kawałek w moim serduchu i jakoś taki niedosyt czuję. Ale pewnie lepiej niedosyt niż przesyt :)

       Czas na Wietnam!