sobota, 24 stycznia 2015

Vang Vieng - mekka tubingu

[17-20.01.2015]

        Gdzieś przeczytałam, że lepiej jechać turystycznym minivanem do Vang Vieng zamiast tzw. VIP busem. Nazwa tego ostatniego może być myląca, nie ma ona absolutnie nic wspólnego z luksusem, ponoć zazwyczaj są to stare autobusy bodaj z Chin sprowadzane. Wolniejsze od minivanów, ale czasem dostaje się w nich lunch czy jakieś przekąski. Ale gdybym miała drugi raz kupować bilet, to zdecydowałabym się jednak na autobus. Może i dłużej jedzie, ale jest na pewno wygodniejszy...
        Tutaj wciśnięta zostałam na ostatnie pół siedzenia z bardzo wysoką pół Rosjaną-pół Ukrainką. Biedna miała problem, gdzie nogi włożyć, bo na ostatnich siedzeniach tego miejsca jest najmniej. Ale przynajmniej w całości siedziała na siedzeniu, bo po lewej stronie na miejscu wyjętego fotela były bagaże. Ja za to siedziałam półdupkiem na fotelu, półdupkiem na bocznej plastikowej obudowie...
        Ale ekipa dość zabawna. Opowiadaliśmy sobie o różnych hardkorowych podróżach busem w Laosie. Regina, około 65-letnia kobieta bodaj z Ameryki, opowiedziała o podróży gdzieś po górach, gdzie kierowca zasuwał niesamowicie, więc wszyscy równo wymiotowali. Łącznie z kierowcą (!), który w trakcie jazdy otworzył okno i  sobie przez nie ulżył... Opowiedziała też o tym, jak gdzieś po drodze ją wysadzili i kazali czekać na kolejny autobus 3 godziny. Czekała, ale po 2 godzinach okazało się, że jest tylko dwoje Laotańczyków więcej, a zatem ciągle za mało, żeby autobus jechał. I kazano jej dopłacić 150 tys. za pozostałych pasażerów, których nie było i wszyscy oczekiwali, że ona to dopłaci - od Laotańczyków nikt oczywiście tego nie wymagał. Wściekła się, wzięła swoją walizkę na kółkach i poszła na stopa... Z walizką na kółkach i 65 latami na karku po niemal polnej drodze :))
        Hitem tej podróży była przerwa na toaletę. Toaleta damska z wyjątkowym widokiem...



        Bus dowiózł nas na dworzec, który znajdował się 2 km od centrum. Tuk-tukowiec od każdego chciał 20 tys. kipów, bez negocjacji. Wzruszyłam ramionami i poszłam pieszo. Zaraz po wyjściu ze stacji otrzymałam propozycję od innego tuk-tukowca, że zawiezie mnie za 10 tys. kipów i to tylko mnie jedną, a nie nas ośmioro. I tak za taką odległość co najwyżej 5 tys. bym zapłaciła, więc podziękowałam i po pół godzinie miałam już swój pokój.
        Vang Vieng jest to miejsce absolutnie niezwykłe i niesamowicie piękne. Taki raj górski :) Dookoła miasta rozpościerają się wapienne góry, mieszczące w sobie liczne jaskinie, z których sporo można zwiedzać. Przez miasto przepływa rzeka i tu chyba w dzień koncentruje się największa impreza. Bo Vang Vieng jest równocześnie czołowym punktem na mapie imprezujących backpakersów i ponoć w całej Azji południowo-wschodniej znany jest z tubingu, czyli ze spływu na oponie ciężarówki. Przy okazji tego spływu obowiązkowo należy zatrzymać się w barach mijanych po drodze.



Do godziny 18 należy oddać oponę, w przeciwnym razie przepada wpłacona kaucja...



        Sam tubing nie zawsze jest bezpieczny. Tzn. w chwili obecnej jest znacznie bezpieczniejszy niż był kilka lat temu, kiedy to w ciągu jednego sezonu odnotowano 27 zgonów... Śmierć nastąpiła w wyniku nadużycia alkoholu, narkotyków lub czynności, które po ich zażyciu przychodziły do głowy. Wówczas miejscem zainteresował się rząd, część knajp wzdłuż rzeki pozamykał (pozostały tylko te, których właścicielami są policjanci lub inne szychy z plecami) i wprowadził znacznie większą kontrolę narkotyków. Dodatkowo zlikwidowano na rzece kilka "ślizgawek" czy innych spadków, które także bezpieczne nie były (choć i tak obecnie w czasie pory suchej są miejsca, gdzie tyłkiem rysuje się po dnie).
        Także dawna mega imprezownia dość się zmniejszyła, choć nadal jest to niesamowicie popularne imprezowe miejsce. Głównym punktem jest "plaża" oraz altanki przy bungalowach nad rzeką:





             W samym mieście nie za wiele jest rzeczy do robienia. Życie toczy się powoli i prócz spacerów, jedzenia i picia, to można to połączyć i ostatecznie wylądować w jednej z licznych knajp z dużymi telewizorami, na których wyświetlane są kolejne odcinki "Przyjaciół" lub jakiejś amerykańskiej kreskówki. Dlaczego akurat ten serial? Nikt tego nie wie, ale jeśli trafisz na odcinek, który już znasz, to możesz powędrować do innej knajpy, gdzie będzie inna ich seria i lec na wygodnych półleżących siedziskach...




              Jeśli chodzi o jedzenie, to szału nie ma... Tzn. jest dość tanio,  ale raczej nijako. Najgenialniejszą opcją są szejki owocowe za 5 tys. kipów (2 zł). Zazwyczaj na tych samych stoiskach dostanie się bagietkę wypełnioną czym tam się chce (10-35 tys.). To są owe słynne kanapki :) Nawet niezłe, trzeba przyznać.




      A w knajpach króluje jedzenie zachodnie oraz jakieś laotańsko-tajskie typowe dania, jak pad thai.
        Raz stwierdziłam, że mam już dość ryżu i noodle soup, więc zamówiłam... pizzę :P Ale tematyczną, bo była to Hot Vang Vieng Pizza. I to był błąd. Była pikantna, ale niezbyt smaczna. Ciasto beznadziejne, a składniki chyba dość stare, bo później w nocy ciążyło mi to jedzenie, mimo piwka, które do niego wzięłam.
        Raz dopytałam właściciela pierwszego guesthousu, co poleca, żeby zjeść larp, czyli narodowe laotańskie danie. Polecił knajpkę prowadzoną przez babcię, larp był nawet smaczny, choć się nie najadłam za bardzo... Na zdjęciu poniżej w koszyczku podany jest lepki ryż.


        W ogóle to z lekkim przerażeniem zauważyłam, że apetyt mi rośnie (tyłek również...).
        Pierwszy guesthouse, którego właścicielem jest Amerykanin, mający swoją "gosposię", opuściłam po jednej nocy. Każdą pojedynczą sprężynę w łóżku czułam każdą częścią mojego ciała, grzejnik podgrzewający wodę pod prysznicem włączał się na 30 sekund, potem 45 sekund nie działał i znowuż włączał się na 30 sekund. A z moim przeziębieniem brak gorącej wody pod prysznicem był raczej niewskazany. Poza tym ściany były na tyle cienkie, że bez problemu można było zorientować się, że prawny zakaz stosunków seksualnych pomiędzy obcokrajowcami i lokalsami nie za bardzo jest przestrzegany (a kary są całkiem ciężkie :).
        Na dwie kolejne noce przeniosłam się do innego hotelu, z małym balkonikiem, z telewizorem, który tylko śnieżył, z gorącym prysznicem oraz darmową kawą i herbatą. Oj, zrobiłam się bardzo wygodna... Na tyle wygodna, że nawet oddałam ciuchy do prania za 5 tys. kipów za kilogram. Wrzuciłam tam nowe zielone spodnie zakupione w Luang Prabang, w związku z czym moje dwie białe koszule wróciły z pralni w odcieniu zielonym.
        Jeszcze tego samego dnia podczas spaceru rozeznaniowego znalazłam się w świątyni, w której obchodzono jakieś święto. Nie mam pojęcia, o co chodziło, poszukam informacji w internecie, może coś znajdę. W każdym razie wszyscy przewiązani byli nitkami, idącymi w górę, tworząc ogromną sieć. Z tymi nitkami buddyjskimi miałam już do czynienia wcześniej na Sri Lance, gdy wspinając się na świętą górę Adama, część drogi przewiązana była nićmi. Nasuwa mi się tu skojarzenie z połączeniem z jakimś absolutem...





         Wszyscy ubrani byli na biało, tylko ja jedna na ciemno, więc po jakiejś chwili zmyłam się stamtąd.
        Wkrótce spotkałam Roberta, który przyjechał tym  samym busem, co ja. Powiedziałam mu o świątyni i też zamierzał się tam wybrać. Fakt spotkania go jest może i błahy, ale Robert miał stać się lait motivem mojego pobytu w Vang Vieng :)) Tego wieczoru spotkałam go jeszcze raz.
        Pierwotnie w Vang Vieng zamierzałam spędzić 1 pełen dzień, ale skusiłam się na jeszcze jeden. Krajobraz jest tu wprost bajeczny.



        Oba te dni spędziłam na objazdach rowerowych. Tym razem wypożyczyłam górski rower, całe szczęście. Pierwszego z tych dni mój rower był całkiem dobry, bo można było w miarę bezpiecznie osiągnąć na nim odpowiednią prędkość z górki :), bo hamulce może i nie były super, ale były wystarczająco dobre, by się móc słusznie rozpędzić i ewentualnie wyhamować, by nie zrobić z kury na drodze rosołu.


        Pojechałam na zachodni kraniec rzeki i podążyłam do Blue Lagoon - Błękitnej Laguny. Nazwa dość szumna. Dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że jest to nazwa sadzawki, nad którą przekracza się most. Ale ma za to liny, z których można skakać do wody, podobnie jak i zamontowane na drzewie platformy do skoków.






        Blisko znajduje się również jaskinia Phou Kam. Jaskinie w Laosie są rewelacyjne, bo nie są ani oświetlone, ani nie idzie się tu z przewodnikiem, ani nie zawsze odnalezienie drogi jest łatwe. Tutaj zebrała się nas garstka straceńców, którzy uparcie szli naprzód. Formacje wewnątrz jaskini były niesamowite :)





        W którymś momencie przodownik naszej grupki zaczął schodzić w dół po stromej glinianej ścieżce.


            Intuicyjnie czułam, że nie jest to ani mądre ani bezpieczne i że droga powrotna pod górę wcale nie będzie łatwiejsza, a zapewne przyjdzie nam nią wracać... Ale gdy stwierdziłam, że jednak nie zejdę do końca, to było za późno na odwrót, bo osoba za mną nie miała gdzie zejść na bok, by mnie przepuścić. I tak wszyscy znaleźliśmy się na dole tuż przed ścianą, bo korytarz się tu kończył :)) Całe sczęście wszyscy wydrapaliśmy się na górę bez strat w ludziach.
        Każdy miał czołówkę, albo swoją albo wypożyczoną przed wejściem. Zrobiliśmy okrążenie tej jaskini, co zajęło nam może z godzinę. I naprawdę można było poczuć się jak prawdziwy speleolog :D


        Gdy zaczęłam schodzić na dół (do wejścia jaskini trzeba było mocno się wydrapać), to utknęłam na schodzących dziadkach. Skąd oni są? Nie wiem, dlaczego przyszła mi na myśl Korea. A dziadki mają ślimacze tempo, żartują, śmieją się i pozdrawiają tych, co wchodzą na górę. Gdzieś tam próbowałam boczkiem ich minąć i pozdrawiam ich po laotańsku: "Sabadee!" A oni na to: "Saładi ka!!"
        No jasne! Skądże mogliby by być tacy roześmiani ludzie. Tajowie! Jak ja uwielbiam ten naród :) Jakoś zagadaliśmy do siebie, co, gdzie, jak i skąd. Okazało się, że jedna z kobietek była nawet w Polsce. W jakim mieście? W Nowej Rudzie! :)) Na jakimś programie artystycznym czy festiwalu kulturowym. A ja myślałam, że z takimi rzeczami, to się u nas jeździ do Krakowa... Raz parę lat temu zagnało mnie do Nowej Rudy, ale nie wiem, czy uznałabym to miasto za reprezentacyjne :)
        W grupie tych Tajów był również starszy facet, który zagadał mnie rano, gdy staliśmy przy stoisku z kawą. Naprawdę sympatyczni ludzie :) Jedna babka, gdy usłyszała, że podróżuję sama, uściskała mi serdecznie rękę (co jest przecież obce kulturze tajskiej) i powiedziała: "Respect, respect."


        Wkrótce zebrał się przy sadzawce spory tłumek ludzi, więc wzięłam rower i pojechałam na kilkunastokilometrowy objazd. Dojechałam do krzyżówki, gdzie jak mi się wydawało, był punkt startowy, i kogo widzę? Roberta. Też wybierał się na objazd, ale chciał jechać w drugą stronę, do laguny zajeżdżając na końcu. Ostatecznie zmienił zamiar pod moim wpływem (wieczorem przy lagunie może być już chłodno), on mnie natomiast uświadomił, że jestem nie przy tej krzyżówce, co powinnam. Miał dobrą mapę, której zresztą zrobiłam zdjęcie :P Pojechaliśmy razem kawałek i się rozdzieliliśmy.
        Objazd był przepiękny - sterczące góry...




...wioski...





...pola...



...przeszkody na drodze...



        Dalej też było sporo możliwości na zwiedzenie jaskiń, ale skusiłam się tylko na jedną, która akurat nie była pilnowana, więc nie było płatnego wstępu. I byłam tu sama :)
        Wróciłam do miasta, odebrałam pakunek z praniem, oddałam rower, zakupiłam ananasa na stoisku z owocami (pani ładnie mi go obrała i pokroiła), zaszłam do hostelu obok mojego, bo widziałam ogłoszenie, że mają tanie jedynki, ale pokój mega obskurny, więc zrezygnowałam (co za wygodnisia się ze mnie zrobiła...), a po drodze do pokoju zgarnęłam jeszcze kawę z lobby. Usiadłam na balkoniku z widokiem na sąsiednią chałupę, ale za to w zachodzącym słoneczku, z kawą i ananasem. I nagle do mnie dotarło, że chyba nie mam pakunku z praniem. Szybkie spojrzenie w czeluść pokoju tylko mnie o tym upewniło, więc zostawiłam pyszności i poszłam szukać moich 2 kg ciuchów. W lobby - nie ma. W hostelu obok - nie ma. Przy stoisku z owocami - nie ma. W wypożyczalni rowerów - jest! I czeka na chętnego, jakby nigdy nic... Prawie jak akcja z portfelem w Luang  Prabang :P
        Kolejnego dnia nie mogłam się zdecydować czy wykupić 1-dniową wycieczkę z jaskiniami i tubingiem w jednej z nich oraz spływem kajakowym, która była dość tania (15 dolarów z transportem, wstępami, sprzętem i lunchem) i bardzo polecana na trip adviserze. Nawet byłam o godzinie 8 w agencji i nawet jeszcze bym się załapała na 9. Ale gdy koleś powiedział, że mają dwie grupy, 10 i 15 osób, to zrezygnowałam. Wzięłam rower i postanowiłam sama odwiedzić tę jaskinię z tubingiem, a przy okazji zajechać jeszcze do innej, a później zrobić także okrążenie po górkach na wschód od Vang Vieng.
        I całe szczęście, że taki był mój wybór. Duże tuk-tuki obładowane kajakami i ludźmi mijały mnie raz za razem. Toż to gruba impreza tam się kroiła liczona pewnie na ponad 100 osób.  Taki tłum to raczej nic dla mnie.


        Po drodze zakupiłam świeże bagietki, mleko skondensowane i takie laotańskie śniadanie spałaszowałam nad rzeką :)




           Dalej trasa prowadziła przez most i do wioski.



    
     Jaskinia Pha Thao zrobiła na mnie spore wrażenie, zwłaszcza, że byłam w niej sama. No, było jeszcze kilkoro jej mieszkańców.







        Wyszłam z jaskini, podeszłam do roweru, by go odpiąć - jedzie motor. A na motorze - Robert! Żaden inny biały nie pojawił się tu w przeciągu kilku godzin, ani ja ani Robert nikogo tu nie spotkał. I proszę - znowu dane nam było się zetknąć. Z racji tego, że oboje zmierzaliśmy do Wodnej Jaskini, to i tam się spotkaliśmy i to dwa razy, bo Robert nie zdecydował się wejść, pojechał do innej jaskini, a potem wrócił, gdy ja już się zbierałam.
        Dlaczego Robert nie zdecydował się na zobaczenie Jaskini Wodnej? Sama się nad tym zastanawiałam...





        Masakra. Masakra w pełnym tego słowa znaczeniu. Każdy dostaje tu dętkę, czołówkę i z tyłkiem zanurzonym w lodowatej wodzie wpływa do jaskini. Patrzyłam oniemiała... A potem zrozumiałam, że ja muszę to zrobić, bo to jest zbyt duże szaleństwo, by mogło mnie ominąć :D  Stwierdziłam tylko, że poczekam aż wycieczki skończą zabawę i na spokojnie sobie tam wpłynę. Ale nic z tego.  Po wycieczkach białych turystów, przyszedł czas na azjatyckie. I tak dostałam się w środek wycieczki dziadków (koreańskich?), którzy byli na tyle przerażeni tą sytuacją, że szamotali liną, po której przeciągaliśmy się w jaskini, na wszystkie strony. W którymś momencie kazano nam zostawić opony i przeciągnęli nas kawałek po korytarzu, który był naprawdę niski... Taka prawie Mylna z Kościeliskiej :) A ja na boso...
        A potem z powrotem na dętkę i do wyjścia. Tylko w którymś momencie trzeba było puścić linę, bo płynęła kolejna grupa, i trza sobie było radzić, by się stamtąd wydostać. Któraś babcia mądrze pomyślała, by użyć nóg, ale machała nimi w stronę wyjścia, zamiast odwrotnie...
        Naśmiałam się z siebie i tego wszystkiego, że hej. W Europie nikt chyba czegoś takiego by nie wymyślił :)) A jeśli już, to wszystkich ubrano by w kaski, kamizelki ratunkowe, wewnątrz zamontowano by światło i niewykluczone, że próbowano by podgrzać wodę...
        Poczekałam na słoneczku aż przeschnie mi koszulka (wszyscy biali turyści ubrani byli w kąpielówki i bikini, Azjaci mieli na sobie po prostu ciuchy, bo u nich nie uchodzi takie paradowanie na pół nago; ja natomiast poszłam na kompromis i na bikini narzuciłam koszulkę).
        Dalej zrobiłam to wschodnie okrążenie - krajobrazy super, tylko rower już gorszy. Nie wszędzie pod górkę wjeżdżał, hamulce były raczej kiepskie, bo wyhamować się nie dało, a gdy dwa razy spróbowałam, to prawie przez kierownicę wyleciałam. Ale i tak na licznych zjazdach poszalałam, mając nadzieję, że nie natrafię na jakiś większy kamień i że okulary i kapelusz pozostaną na swoim miejscu. I pomyśleć, że w plecaku mam kilkanaście par soczewek kontaktowych...




        Ale i tak lepszy był Francuz, którego mijałam, gdy pchał przed sobą rower miejski...
        W którymś momencie zatrzymałam się na poboczu, by napić się wody. Słyszę nadjeżdżający motor - a na nim kto? Robert. To już naprawdę zaczęło robić się dziwne...
        Wieczorem chciałam jeszcze wejść na górę z punktem widokowym i obserwować stamtąd zachód słońca, ale trochę za długo mi zeszło z kupnem biletu na dzień następny, rezerwacją noclegu w Vientiane i kawą, więc już nie zdążyłam wspiąć się na szczyt. Więc zachód słońca obserwowałam z dołu.



        Później przeszłam się jeszcze po miasteczku i spotkałam -  a jakże - Roberta, gdy akurat wychodził z hostelu. Zrobił duże oczy i powiedział, że właśnie opowiadał innej kobiecie, która z nami jechała do Vang Vieng busem, że ciągle na siebie wpadamy. I ledwo to jej oznajmił, wyszedł z hostelu i znowu się widzimy!
        Żeby jeszcze było tego mało, to widziałam go również, gdy już siedziałam w busie następnego dnia rano, przejeżdżając obok knnajpy,  w której jadł śniadanie...
        A ja nawet nie wiem, skąd koleś jest :P


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz