czwartek, 22 stycznia 2015

Luang Prabang - jedno z najbardziej czarujących miast w Azji Pd-Wsch.

[15-17.01]

        Z Muang Ngoi z powrotem przedostałam się łodzią do Nong Khiew. Na przystani minęłam zbiorowego tuk-tuka i na dworcu (ok. 2 km dalej) byłam nawet szybciej niż on, dzięki czemu dostałam bilet na busa na "już", a nie na "wtedy, kiedy zbierze się odpowiednia ilość osób".
        Zajęłam dobre miejsce przy oknie, choć babcia chciała mi je podprowadzić, i byłoby wygodnie, gdyby nie to, że tuż przed odjazdem dołożono nam na 2-osobowe siedzenie jeszcze jedną kobietę. I tak po 4 godzinach ze zdrętwiałymi nogami dotarłam do Luang Prabang. A w zasadzie jeszcze nie do miasta, bo dworzec  północny, na który zajechaliśmy, znajduje się w wiosce obok. W moim przewodniku twierdzono, że do centrum jest ok. 3 km (potem okazało się, że 5 km), więc można było się przejść, w sytuacji gdy tuk-tukowiec zażąda zbyt wysokiej ceny. Maksymalnie postanowiliśmy (ja i troje innych backpakersów) zapłacić 10 tys. kipów. Kierowca upierał się przy 20 tys. (przy okazji próbował nam wmówić, że do centrum jest 20 km), tamci w końcu przystali na 15 tys., a ja poszłam pieszo i kilka minut po opuszczeniu dworca złapałam mniejszego tuk-tuka za 10 tys. :) Spryciula :P
        Luang Prabang jest ponoć (razem z Vientiane, choć w tym momencie już się z tym nie zgodzę) najdroższym miastem w Laosie, zakwaterowałam się więc w hostelu w pokoju 8-osobowym. Trudno, i tak zostanę tu jedynie 2 noce.
        No właśnie - tyle słyszałam o tym mieście, nawet pierwotnie planowałam wylądować tu na święta Bożego Narodzenia (kto by się spodziewał, że dotrę tu ponad 3 tygodnie później...) Spotykani przeze mnie ludzie mówili, że spędzili tu 6-8 dni, bo "tyle jest tu do robienia!" Chyba tyle knajp do odwiedzenia... Tzn. miasto ma niezwykły urok, trzeba to przyznać. Laotańczycy zdają się tu też być nieco inni niż na północy, w usposobieniu bliżej im do Tajów. Są spokojni, nienachalni, uśmiechnięci i sympatyczni. Nie wszyscy i nie zawsze, oczywiście, ale generalnie atmosfera jest sprzyjająca :)
        I zapewne zostałabym przynajmniej jeden dzień dłużej, gdyby nie to, że zależało mi, by dotrzeć w końcu na ciepłe południe, poza tym trochę przytłaczały mnie tłumy turystów :) I czas zaczął gonić, jeśli chciałabym wyrobić wizę do Wietnamu (bo jednak powróciłam do opcji wietnamskiej, z tym, że tylko w jej południowym wydaniu). Jeśli wyrobiłabym ją w Luang Prabang, to musiałabym zostać tu znacznie dłużej, bo trafiłabym na weekend, a wizę wyrabiają w 2-3 dni robocze. A była szansa, że do Vientiane dotrę tak, by wyrobić ją w ciągu tygodnia. (Pomijając przy tym Phonsavan ze starożytnymi kurchanami w okolicy, ale już trudno. Coś za coś, a jednak w północnym Laosie troszkę za długo mi zeszło :)
        W ogóle, to tak naprawdę na regularne turystyczne trasy w Laosie weszłam dopiero po 2 tygodniach i wychodzi na to, że zwiedzę je w półpędzie :)) Większość turystów przejeżdża przez Laos niemal tranzytem w drodze z Tajlandii do Wietnamu, zwiedzając 3 główne miasta: Luang Prabang, Vang Vieng i Vientiane. Ale, szczerze mówiąc, mnie jakoś nie przeszkadza, że schodzę z typowych turystycznych szlaków, spędzając większość czasu - trzeba to przyznać - na zadupiach :)
        Luang Prabang jest czołową atrakcją turystyczną Laosu i to z wielu względów. Samo miasto położone jest nad Mekongiem i zewsząd otoczone jest górami. Niezwykłego uroku nadają mu liczne świątycznie z czerwonymi dachami oraz XIX-wieczna francusko-indochińska architektura. Do tego tutejsza kuchnia uważana jest za najsmaczniejszą w całym kraju.
        Miasto w XIV w. było stolicą królestwa Laosu, czyli tzw. Królestwa Miliona Słoni i Białego Parasola. Słonie w Azij są symbolem siły, więc milion słoni ma wymiar ostrzegawczy dla okolicznych królestw, a z kolei biały parasol to symbol królewski. W wieku XVI kraj zaczął słabnąć i wkrótce miasto musiało płacić daniny innym królestwom. Druga połowa wieku XIX z kolei to oddanie się pod protektorat francuski, w wyniku czego miasto do dziś zachowało wyraźny kolonialny charakter. Gdzieś nawet przeczytałam, że porównuje się je do Dubrownika, Santorini, Wenecji, Cusco itp., może i jest coś w tym, ale raczej to lekka przesada :)





        Stare Miasto znajduje się na swego rodzaju języku lądowym, który tworzony jest przez Mekong i rzekę do niego wpadającą. W 1995 r. wpisane zostało na Listę UNESCO.
        Pierwszego popołudnia przespacerowałam się po starym mieście, lekko podupadła na duchu i zdrowiu, aż w końcu usiadłam w knajpie gdzieś na końcu języka lądu i w świetle zachodzącego słońca nad Mekongiem zjadłam zupę charakterystyczną dla Laung Prabang, czyli khao soi:


Obawiam się jednak, że z racji, iż była to tania wersja tej zupy, to nie do końca było to to, co miało być.



        W aptece pani niewiele mogła mi pomóc, mimo że powystawiała mi stos olbrzymich pudełek z jakimiś lekami. Ostatecznie wybrałam syropek i stwierdziłam, że jeśli będzie gorzej, to do pani wrócę. Czasami strach się wybierać do tego rodzaju aptek, bo pani zamiast pomóc, może czasem jeszcze bardziej zaszkodzić...
        Wieczorem na głównej ulicy Starego Miasta rozpościera się targowisko, na którym można zakupić ciuchy, apaszki, szale, torby, torebki i torebeczki, czapki (tudzież inne nakrycia głowy), laotańską kawę w ziarnach, herbatę w ozdobnych płóciennych opakowaniach, malunki, drewniane różnorakie przedmioty, alkohol z robalami lub wężami czy innymi płazami i gadami wewnątrz butelki... jednym słowem wszystko.










        Do tego są stoiska z jedzeniem: grillowane warzywa i mięso, przeróżne ciasta, ciastka, pączki i inne pieczywo...



        Jedna ulica zastawiona jest straganami z kolejnymi smakołykami gotowanymi, grillowanymi, smażonymi - nawet pierogi tu znalazłam. Są też stoiska, gdzie dostaje się miskę i można na nią nałożyć z różnych mich z jedzeniem (różne rodzaje makaronów, ryżów, warzyw itp. itd.) tyle, ile miska jest w stanie pomieścić. Potem daje się to pani do podgrzania/podsmażenia i płaci si 15 tys. kipów (ok. 7 zł). Nawet dobre było takie wszystko i nic :P




        Za to jaka pycha grillowana ryba! Oczywiście w całości, łącznie z głową, faszerowana ziołami i moją ulubioną trawą cytrynową. Niebo w gębie :D




        Na deser można spałaszować kokosowe ciasteczka, jeszcze gorące :)



        I te ciasteczka niemalże mnie zgubiły, tzn. zgubiły mój portfel. Ja to sierota jestem. Zamiast od razu schować go do kurtki i zasunąć kieszeń, to gdzieś go tam przytrzymałam, żeby zrobić powyższe zdjęcie i o nim zaapomniałam. Liść bananowca, w którym były ciasteczka, wyrzuciłam, weszłam do marketu, ale nic nie kupiłam i poszłam dalej. I jakoś zorientowałam się, że nie mam portfela... Gorąc mi do głowy uderzył i w te pędy z powrotem pod ciasteczka. Pani nic nie widziała. No to z powrotem do marketu, bo pomyślałam, że może mi wypadł, gdy wyrzucałam liść. Oglądam śmietnik wokoło i widzę, że pani w markecie do mnie macha. Jest! Jest portfel...! Uff... Wypadł mi pod koszem. Takich przygód nie lubię. I skąd to roztargnienie? Choroba chyba na mózg mi się rzuciła.
        Następnego dnia okazało się, że słońce zaczęło się pokazywać już od rana! (A nie od 11, jak dotąd :) Co prawda pełnia słońca była dopiero jakś od południa, ale to i tak miła i cieplejsza odmiana.
        Pieszo wybrałam się na dworzec autobusowy - tym razem południowy (3 km), żeby kupić bilet na dalszą podróż. Po drodze zaszłam do UXO Centrum, (UXO - unexploded ordnance), czyli do centrum poświęconego problemowi bomb, które nadal rozsiane są po znacznej części Laosu. Niezwykle przygnębiające miejsce...
        Podczas drugiej wojny indochińskiej, czyli tzw. wojny wietnamskiej (1964-1973) Amerykanie spuścili na Laos 2 miliony ton bomb, czyli 240 milionów małych bomb, z czego 30% to były niewybuchy. Jedna trzecia! Około 80 milionów bomb pozostało po wojnie na laotańskiej ziemi. Co do dnia dzisiejszego ma ogromny wpływ na egzystencję ludzi - zarówno na ich zdrowie, życie, jak i na możliwości zarobkowe czy trudność w normalnym funkcjonowaniu w społeczeństwie, gdy np. w wyniku wybuchu ktoś stracił rękę czy nogę...





        Szacuje się, że niemal codziennie ginie jakaś osoba w wyniku wybuchu, a do tego są liczne zranienia czy amputacje. Sama będąc w tym centrum słyszałam, jak pracująca tam kobieta opowiadała, że dzień wcześniej zginęło dziecko.
        Obecnie prowadzone są różnorakie akcje mające na celu edukację dzieci, jak i rozbrajanie terenów, na których są niewybuchy. Najbardziej zagrożone są właśnie dzieciaki, które gdzieś tam po lasach biegają oraz farmerzy, którzy nawet nie wiedzą ile na ich polach może znajdować się nadal bomb. Ale nie zaprzestaną pracy, ponieważ rodzinę trzeba wykarmić...
        Ten temat można by naprawdę wałkować długo, zainteresowanych odsyłam do odpowiednich stron w internecie.
        Z dworca przeszłam potem na lokalne targowisko o nazwie Phousy - innego białego człeka tu nie dostrzegłam, pewnie dlatego, że od centrum oddalone jest ono o około 2 km. Dość ciemne to miejsce, więc niektórzy posiłkują się świeczkami...





        W pobliżu natomiast znajduje się Ock Pop Tok (Wschód spotyka zachód) - miejsce związane z projektem etnograficznym, mającym na celu nie tylko promocję laotańskiej kultury i ręcznie wyrabianych tekstyliów, ale również swego rodzaju animację oraz rozszerzenie możliwości zarobkowych  i artystycznych kobiet z okolicznych wiosek. Nazwa pochodzi od tego, że projekt został rozpoczęty przez białą fotografkę (już nie pamiętam skąd) oraz laotańską kobietę, czyli wschód  spotkał zachód.  Samo centrum co pół godziny organizuje darmowe około 30-minutowe oprowadzanie z przewodnikiem, który dokładnie tłumaczy, jak te tekstylia są wyrabiane od samego początku do samego końca - od poczwarek z kokonami począwszy, przez pozyskiwanie kolorów z naturalnych roślin i innych składników, na tkaniu oraz sprzedaży skończywszy. Prowadzą oni również warsztaty, na których można nauczyć się tkactwa i kilku innych tradycyjnych rzemiosł, jak np. wyrabiania koszyków czy ozdób z bambusa.
        Wzięłam udział w takim tourze i zabawne było, że nie dosyć, że byłam najmłodsza w naszej grupce, to jeszcze mocno zaniżałam średnią wiekową... Pozostałe dziadki były z Ameryki, Francji, Niemiec i Kanady - było nas może siedmioro. Ale przewodnik naprawdę świetnie opowiadał, w końcu znalazł się jakiś dobrze wyszkolony :P




        Stąd dość szybkim krokiem podążyłam do centrum, bo zależało mi, by na 15 być w muezeum etnograficznym, gdzie też miało być darmowe oprowadzanie przez przewodnika (z tym że bilet oczywiście płatny), a jeszcze wcześniej chciałam zobaczyć Wat Xieng Thong, Po muzeum od razu planowałam iść na wzgórze, by być tam podczas zachodu słońca.


        Muzeum etnograficzne prezentuje kulturę różnych grup etnicznych, jakie są w Laosie, m.in. Akha, Khmu i inne. Przewodnik super opowiadał o ich ubiorze, zwyczajach, tradycjach, jak również i o kolejnym projekcie, angażującym kobiety z wiosek. Laos pod tym względem ma niezwykle ogromny potencjał i świetnie, że zaczynają to wykorzystywać i chronić kulturę mniejszości przed naleciałościami zachodnimi.




Nawet papier w toalecie był tematyczny :P


        I znowuż pozostałe kilka osób, które tu ze mną były, to dziadki. Tak się zastanawiam - czy ja naprawdę mam tak nietypowe dla młodych ludzi (no bo przecież nie stara jestem...) zainteresowania czy o co chodzi...?
        Z kolei na szczycie wzgórza okazało się, że ciągną tu istne tabuny ludzi. Ledwo można się dopchać, żeby zdjęcie zrobić. Ze zgrozą obserwowałam, jak kilkoro wspięło się na świątynię... Po jakiejś chwili ściągnęła ich stamtąd kobieta sprzedająca przekąski.






      W głównej atrakcji miasta, czyli w porannym dawaniu jałmużny, nie wzięłam udziału. Głównie dlatego, że trzeba by wstać przed 6 rano :P, ale też mnie jakoś do tego nie ciągnęło, bo rzecz znam choćby z klasztoru buddyjskiego, czy innych miast, a w Luang Prabang ponoć przybiera to czasami formę cyrku. Turyści mają zabawę, bo chcą dołączyć, a lokalsi na tym zarabiają, bo wypożyczają im maty i sprzedają ryż, który można mnichom ofiarować. Gorzej, że często ten ryż jest marnej jakości i odkąd rozpoczął się ten proceder mnisi notorycznie mają problemy z żołądkami...
     Więc zamiast z szacunkiem rzecz obserwować z boku, to nie rozumiejąc, co tak naprawdę robią, klękają przed mnichami, dają im kiepski ryż i jeszcze fotki sobie strzelają...

     Luang Prabang ma w sobie duży czar, na pewno można zostać tu znacznie dłużej. Mnie jednak czas zaczął ścigać, a toż przecie jeszcze południe Laosu na mnie czeka...

     Jeszcze kilka fotek na koniec.

Manicure uliczny :)


Dragon fruit - smoczy owoc:


Co na poniższym  zdjęciu  brzmi znajomo?



Smażone  lokalne smakołyki :)


Zwierzątko  domowe czy pójdzie na ścięcie?


I liczne świątynie...







2 komentarze:

  1. a o kanapkach anie słowa! inka

    OdpowiedzUsuń
  2. Inka - widziałaś długość tego posta? :))
    W Luang Prabang kanapek nie jadłam - były inne pyszności do próbowania :) Informacja o kanapkach będzie przy okazji Vang Vieng ;)

    OdpowiedzUsuń