środa, 7 stycznia 2015

Sylwester w dżungli (czyli jak oszukać turystów i zgarnąć kasę)

[31.12.2014-01.01.2015]
     
        Luang Namtha jest miejscem wypadowym do położonego w pobliżu obszaru chronionego, czegoś w rodzaju parku narodowego, o fantastycznej ponoć urodzie i starej dżungli z ogromnymi drzewami. Samemu niestety nie można się tam dostać, więc jedynym wyjściem jest wykupienie trekkingu. Agencji jest kilka, ale tylko teoretycznie masz wybór, zwłaszcza jeśli jesteś sam i chcesz iść na trekking jutro. Mnie najbardziej ciągnęło do 1 dnia na kajaku i 1 dnia trekkingu z noclegiem w jednej z wiosek licznych mniejszości narodowych. Niestety w Sylwestra, kiedy chciałam ruszać, odbywał się tylko jeden 2-dniowy trekking, bo pozostałe agencje nie miały chętnych. Więc pozostało mi zapisać się tutaj, czyli w Khmu Expierence, przed którym potencjalnych klientów ostrzegam.
        Czego to mi nie naobiecywano! :)) Pierwszego dnia na przykład miał być super wodospad, w którym można pływać. Oto i wodospad:


        Podczas całej wycieczki miał nam towarzyszyć lokalny przewodnik, który lepiej zna dżunglę i taka forma zatrudnienia była również pomocą dla jego wioski. Pierwszego dnia była z nami starsza kobieta przez 1,5 godziny, lunch włączywszy. (Oni tutaj wyglądają znacznie młodziej, niż są w rzeczywistości.)


             O drugim dniu jeszcze będzie :)
        Nocleg miał być w formie tzw. "homestay", czyli u rodziny, z którą miałam wspólnie gotować, grać na instrumentach, a wieczorem mieć wspólną imprezę. I oczywiście  z bliska móc obserwować, jak żyją. Do tego trekking miał trwać po 7 godzin dziennie, a drugiego dnia miały być niesamowite rozległe górskie panoramy.
        Szczerze - od razu założyłam, że idę tam bez żadnych oczekiwań. Bo po co się denerwować? :) Podeszłam do tego tak, że będzie, co będzie, najwyżej się trochę pośmieję, grunt to włączyć na luz.
           Ale to w którymś momencie przeszło moje wszelkie wyobrażenie :))
        Było nas w sumie 7 osób pierwszego dnia i 5 drugiego dnia. Parka rumuńska (druga już w mojej podróży) miała tylko 1-dniowy trekking. Do tego była parka Hiszpanka i Francuz, Niemka oraz Japończyk.
        Spotkanie mieliśmy o 8.45. Przewodnik przyjechał o 9.30. Facet z agencji tłumaczył, że koleś ma długą drogę do przejechania motorem, stąd jest spóźniony... (Potem przewodnik sam przyznał, że poprzedniej nocy za dużo wypił.)
        Pierwsza przerwa - targowisko, na którym byłam dzień wcześniej (parka rumuńska również). Dostaliśmy pół godziny na przejście się i ruszyliśmy dalej.







        Kolejny postój: tankowanie paliwa. Parka rumuńska zaczęła się niecierpliwić, bo oni jechali tylko na 1 dzień trekkingu i koniecznie musieli być tego dnia z powrotem, a tu zbliża się 11, a my nawet jeszcze nie jesteśmy w dżungli.
        W końcu zjechaliśmy z głównej drogi, wjechaliśmy w polną i po kilku kilometrach rozpoczęliśmy nasz trekking. Pierwszym lokalnym przewodnikiem okazała się być właśnie ta kobieta w wieku ok. 50 lat, która dotarła do nas po drodze, niewiele się odzywała i spędziła z nami 1,5 h łącznie z lunchem, niewiele tak naprawdę wnosząc do całości.
        Główny przewodnik niemalże pobiegł do przodu, narzucając ostre tempo. Za nim pobiegła parka Hiszpanka-Francuz, ale pozostali chcieli trochę skorzystać z trekkingu, porozglądać się, a nie ciągle patrzeć pod nogi, więc zostaliśmy z tyłu. W którymś momencie poprosiłam go, żebyśmy zwolnili, byśmy mogli nacieszyć się przyrodą. On się wówczas tłumaczył, że chciałby jak najszybciej dotrzeć do wioski, bo ostatniej nocy pił dużo whisky i jest zmęczony... (!!) Nawet ciężko mi wyobrazić sobie, jak zareagowaliby moi turyści na taką odpowiedź :)) Przewodnik gnał, ale za to robił częste i długie przerwy na papierosy, które brał od jednego z turystów.
        Niewiele nam po drodze pokazał, a jeśli o czymś opowiadał, to głównie tylko tej parce, co była za nim, bo na pozostałych nie czekał.
        Mimo to trekking był całkiem przyjemny i wcale nie taki łatwy, bo były miejsca, gdzie ścieżyna była bardzo wąziutka i biegła ostro pod górę albo tuż nad przepaścią, więc dało się tę trasę odczuć. Dobry humor mi dopisywał, zwłaszcza że załapałam dobry kontakt z Rumunami.





        Lunch, który tu otrzymaliśmy, był najbardziej niehigienicznym, jaki w życiu jadłam, ale był bardzo smaczny i typowo laotański :) Na naszym "stole" położyliśmy liście bananowca, służące za serwetę, na nie przewodnik wysypał na 3 kupki smażoną wieprzowinę z imbirem, a do tego gotowaną fasolkę szparagową (z ogonkami). Nasza lokalna przewodnik  zrobiła z bambusa rodzaj rynienki, w której wylądował przecier pomidorowy - ale taki ze świeżych pomidorów. Każdy dostał porcję kleistego ryżu zawiniętego w liść bananowca i tak zajadaliśmy - rękoma :)




        Gdy dotarliśmy do wioski, nie bardzo było wiadomo, co mamy robić. Przewodnik zresztą w ogóle nie przekazywał nam żadnych informacji, a tutaj po prostu staliśmy jak głupki pośrodku, czekając na... no właśnie - na co?



        W końcu zjawił się szef wioski i po jakimś czasie okazało się, że mamy do wyboru 2 dormitoria, bo "homestay" to było dormitorium u szefa (z pieniędzmi podobno idącymi tylko do jego kieszeni), a inne dormitorium ponoć należy do wioski i kasa idzie do wszystkich.
        Wywiązała się tu dość dziwna awantura i wygląda na to, że ja ją wywołałam :)) Gdy przewodnik pokazał nam pierwszą chatę, gdzie mogliśmy spać, to byłam przekonana, że to właśnie jest dormitorium, więc mówię mu, że ja w takim razie chciałabym ten homestay. (Zresztą w tej chacie mieli porozkładane ziarno do suszenia na podłodze, więc musieli najpierw to pozgarniać). I mówię mu, że w biurze mi powiedziano o zamieszkaniu u rodzinki, więc nie bardzo rozumiem, o co teraz chodzi. Ten się na to wkurzył, zdenerwował aż mu łzy do oczu naszły i trzesąc się krzyczy na mnie i do mnie, że on nie może dać nas do domów ludzi, bo pójdzie za to do więzienia! Zszokował mnie swoją reakcją. Mówię mu więc, żeby się uspokoił. Historia jakże mi znana - biuro naopowiadało bzdur turystom, a przewodnik ma potem problem. Na to włącza się wściekły Francuz:
- Cały dzień marudzisz! Mam już dosyć tego! Jestem tym znudzony! Szanuj ludzi! Może i nie mówię dobrze po angielsku, ale jesteś głupia! Biuro trochę Cię oszukuje, a ty zaraz marudzisz! Jesteś głupia!
...zdębiałam... Facet ewidentnie czegoś tu nie zrozumiał, niewykluczone że właśnie ze względu na swój kiepski angielski. Jedyny moment, gdy z nimi rozmawiałam tego dnia, nasza rozmowa dotyczyła tego, co robimy, gdzie pracujemy, gdzie i jak długo podróżujemy. Pozostały czas oni gnali za przewodnikiem, a ja byłam w grupie tych, co chcieli mieć trochę przyjemności ze spaceru i porozglądać się dookoła. A tu ten na mnie się wydziera, nazywa mnie głupią i jeszcze do tego bezczelnie twierdzi, że nie chce w ogóle na ten temat rozmawiać. Mnie się po prostu przykro zrobiło. Wydawało mi się, że koleś jest w porządku, więc podeszłam do niego i próbowałam mu wyjaśnić, w czym rzecz i że to nie wina przewodnika, że biuro nakłamało i mi go żal, ale ten tylko machnął na mnie ręką i udawał, że mnie nie widzi. Jaki buc! Po co w ogóle zaczyna temat. Potem jeszcze raz w tym samym tonie wydarł się na Niemkę, bo jej też naobiecywano cuda. Co za ciul... No i nie ma to jak dobra atmosfera w Sylwestra.
         I w zasadzie w tym momencie przestało mnie to wszystko bawić, jak poprzednio, było mi przykro i gdybym tylko mogła, to bym się stamtąd zmyła.
           Ostatecznie wzruszyłam ramionami, co innego mogłam w końcu zrobić. Decyzję co do tego, gdzie nocujemy, pozostawiłam im. Chyba nie muszę nadmieniać, że wspólne gotowanie czy granie na instrumentach z lokalsami absolutnie nie miało miejsca. A co do gotowania, to przewodnik zostawił nam pomidory do pokrojenia i zniknął na 1,5 h. Byliśmy głodni i zmęczeni, nie wiedzieliśmy, co mamy robić i o co w ogóle w tym wszystkim chodzi. Ale Francuz nadal uważał, że wszystko w porządku.
        W końcu ktoś się zjawił i dokończyliśmy gotowanie, nie mając możliwości umyć warzyw, nie mając odpowiednich do gotowania narzędzi (stąd mój scyzoryk na zdjęciu i światło z mojej czołówki), a  do kolacji napoje nam się już nie należały.


Kuchnia :)



         Niemka poprosiła o dodatkowy koc na noc, ja poszłam za jej przykładem, bo nocami temperatura mocno tu spada. Ktoś z łaską nam te koce przyniósł - wszystko brudne i śmierdzące... Ale nam przynajmniej w miarę ciepło było. Parka dogrzewała się razem, natomiast Japończyk mocno zmarzł. Chyba że na kilka godzin zrobiło mu się cieplej, gdy pod jego kołdrę nad wczesnym ranem wsunął się pijany przewodnik... :))
        Czas nadejścia Nowego Roku przespaliśmy wszyscy. W samej wiosce jakiejś większej imprezy nie było -  w Laosie świętują raczej Nowy Rok, czyli 1 stycznia. I można powiedzieć, że to świętowanie rozpoczęło się około godziny 3.00 w nocy, gdy ktoś włączył radio na cały regulator :)
        Ze śniadaniem była podobna szopka, jak i z kolacją. Dostaliśmy po kubku kawy Nescafe 3 w 1, którą przewodnik zamieszał, używając torebki po tejże kawie (łyżeczek brak). Dla Niemki zabrakło kawy, bo jej porcja dostała się jakiemuś lokalsowi.
        W międzyczasie przeszłam się trochę po wiosce i to, co mnie najbardziej zadziwia na laotańskiej wsi, to te ogromne talerze satelitarne:





        Za to po śniadaniu Akhi, Japończyk, zrobił furorę, wyciągając zestaw do nadmuchiwania niewielkich baloników. Wpompowywał do nich trochę wody, żeby były cięższe i można się było bawić nimi jak piłeczkami na gumce. Zleciały się dzieciaki z całej wioski:





        I ciągle nadbiegały nowe :) Wiadomość o japońskim czarodzieju szybko się rozeszła.


        Około 10 (!) ruszylismy. Tym razem nie było już trekkingu, szliśmy bowiem po drodze dla samochodów i motorów. I tym razem bez naszego przewodnika. Stwierdził on, że jest bardzo zmęczony, bo późno poszedł spać, wziął więc motor (!) i pojechał do następnej wioski, żeby się tam przekimać (!!) i tam mieliśmy się spotkać. Tym samym przekonał jakoś 2 lokalsów, żeby nam po drodze towarzyszyli. Moje zdumienie do teraz końca nie ma... :))



        W tej też wiosce mieliśmy lunch - zupki chińskie z paczki. Francuz z Hiszpanką nie mogli się nadziwić, jakiż to fantastyczny smak one mają - my natomiast z Niemką tylko na siebie spojrzałyśmy. Zupka z paczki to zupka z paczki.
        Poniżej przykład lepszej wiejskiej toalety :)



        Akhi ponownie wyciągnął swój zestaw do robienia baloników, z tym, że tym razem zabrał mu go nasz przewodnik i z papierosem w gębie zaczął je nadmuchiwać.




        Akhi w ogóle był boski w swoim sposobie bycia :) Miał też słownik japońsko-laotański, ale z obrazkami. Niezły wynalazek, swoją drogą. Gorzej, że mało kto rozumiał tu laotański, bo mniejszości etniczne mają swoje języki :) Próbował też im wyjaśnić, że chce zrobić im zdjęcie i im je podarować. I co wtedy wyciągnął z plecaka? Mini drukarkę Polaroida! :D Zrobił, co prawda, tylko jedno zdjęcie, bo pozostali nie dali się przekonać, a potem gnał nas przewodnik, ale i tak Akhi stał się moim idolem :)


        "Trekking" zakończył się o godzinie 13.00, a o 13.30 byliśmy z powrotem w Luang Namtha. To tyle odnośnie 7 godzin trekkingu dziennie. Miałam zamiar powiedzieć parę dosadnych słów facetowi w agencji, ale chyba przewodnik go ostrzegł :)) bo kolesia nie było.
        Ulokowałam się zatem w guesthousie, w międzyczasie również sprawdziłam, gdzie dokładnie mieliśmy tę naszą wycieczkę. I co się okazało? To było nawet "lepsze" niż przekimanie się przewodnika w kolejnej wiosce. Otóż przewodnik nie zabrał nas nawet na teren chronionego obszaru!! Już pal licho wszystkie jego akcje, brak obiecanego noclegu, imprezy, żarcie z paczki itp.itd. Ale jedynym powodem, dla którego zapisałam się na ten cyrk było to, że bardzo chciałam zobaczyć tę starą dżunglę, a nie można się tam dostać samemu. A tu proszę - nawet z tym nas wykiwali!
        O nie... Nie ze mną takie numery. Tym razem kiepsko trafili. Wieczorem zeźlona, że hej, wybrałam się jeszcze raz do tego biura z zamiarem zażądania pieniędzy z powrotem. A jeśli nie zechcą mi ich oddać, to stanę przed agencją i będę tam tak długo tkwić i opowiadać potencjalnym klientom o jakości usług tego biura, aż mi tę kasę zwrócą. Dodatkowo obsmaruję ich w każdym możliwym miejscu w internecie i dodam, że piszę przewodnik i mogą być pewni, że ostrzeżenie przed nimi również tu się pojawi. Dranie!
        I taka zeźlona szłam w stronę agencji. I wtedy na mojej drodze stanął Layne...

2 komentarze:

  1. Tak trzymaj, niech wiedzą żeś poznanianka i moja krew. t

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tak, natura poznańsko-krakowska + upartość po Tobie, Tato, od czasu do czasu wyjątkowo się uaktywniają :)

      Usuń