niedziela, 8 lutego 2015

My Son - kolejna falliczna świątynia kultury Cham

[01.02.2015]

        Po wykwaterowaniu się z hostelu w Hoi An, zostawiłam tam plecak i planowałam wybrać się do My Son, również będącego na Liście UNESCO, położonego ok. 45 km od Hoi An. Organizowane są tutaj niedrogie wycieczki, ale czytałam, że tanie są z racji tego, że po drodze wycieczka zatrzymuje się na jedzenie czy zakupy w miejscach, które są dogadane z przewodnikiem, zgarniającym prowizję za klientów, a w samym My Son zwiedzanie jest pospieszne i krótkie. Zamierzałam zatem wypożyczyć motor, choć miałam obawy co do wietnamskiego sposobu jazdy - zasada nieprzejmowania się innymi uczestnikami ruchu jest aż nadto widoczna. Jestem większy, więc się usuń. Albo wyprowadzanie tyłem motoru na jezdnię - nikt nawet nie sprawdza, czy ktoś akurat jedzie czy idzie. Podobnie jest z włączeniem się w ruch - problem ma nadjeżdżający :)) A ruch też potrafi być spory...


        Już jeżdżąc tu rowerem musiałam mieć oczy ze wszystkich stron głowy i było kilka sytuacji, które mogły się kiepsko zakończyć, gdyby nie szybka reakcja. Kolejną rzeczą jest to, że nawet międzynarodowe prawo jazdy nie jest tu respektowane - oczywiście żaden obcokrajowiec się tym nie przejmuje, tylko problem tkwi w tym, że jeśli dojdzie do jakiegoś wypadku (o który chyba nietrudno), to na ubezpieczenie nie ma co liczyć.
        Ale mimo wszystko motor chciałam wypożyczyć, dopóki nie spotkałam kolejnego Easy Ridera na mojej drodze. Chłopak chciał 200 tys. dongów (10 dolarów) za dojazd do My Son, zeszłam do 150 tys. (7,5$), czyli niewiele więcej niż bym wydała na motor i paliwo. A mieć do tego przewodnika, nie musieć stresować się o ruch na drodze i samą drogę dojazdową, która też do łatwych nie należała - super! :)
        Chłopak sympatyczny, choć nad angielskim musi jeszcze popracować. Zresztą sam przyznał, że nie ma licencji na oprowadzanie obcokrajowców, jedynie na Wietnamczyków.


        Po drodze mieliśmy kilka przystanków, np. przy różnorakich plantacjach. Dość niesamowite jest to, że w Tajlandii czy Laosie jest już dawno po sezonie uprawowym i pola się wypala, a tutaj dopiero wszystko zaczyna bujnie rosnąć. I ta niesamowicie soczysta zieleń... :)




        Prócz pól ryżowych zatrzymaliśmy się także przy uprawie orzeszków ziemnych:



        Był też przystanek w małej wiosce przy malutkim targowisku. Najciekawsze było ogromne drzewo, które według wierzeń jest zaczątkiem każdej wioski. Drzewo oraz świątynia.


        My Son to spory kompleks ruin, będących pozostałością Królestwa Champa, zamieszkanego przez lud kultury Cham (tej samej, co w Champasak w Laosie, zresztą fallicznym podobieństw jest tu sporo). Samo Królestwo trwało pomiędzy II a XV w., choć to, co można tu dziś zobaczyć, pochodzi z okresu pomiędzy VII i XIII w. Ponad 70 budynków poświęconych bogom i królom-bogom spokojnie tu sobie spoczywało aż do lat '60-tych, gdy Viet Cong zorganizował tu swoją bazę, po czym całość zbombardowały amerykańskie odrzutowce...




I oczywiście znowuż (podobnie jak w Champasak) pojawia się Linga (fallus):


Co ciekawe, sporo jest tu elementów wskazujących na równoważność zarówno mężczyzny, jak i kobiety. Przedstawione jest to np. w taki oto sposób:

'

Albo w nieco mniej dosłownej wersji:


Są też elementy czysto kobiece :)


Niestety duża część kompleksu jest mocno zniszczona, a ślady bombardowania są łatwo zauważalne do dziś:



        Gdy mój przewodnik usłyszał, że wybieram się do Kontum, to zaproponował mi kilkudniowy wyjazd właśnie w góry, z wodospadami, wioskami itd. - 65$ z zakwaterowaniem. Dużo czy mało - raz, że to nie mój budżet, a dwa to chyba bym tak długo nie wytrzymała z tym, że to ktoś inny planuje mi trasę :P
        Po powrocie z My Son wpakowałam się w lokalny autobus do Da Nang, skąd następnego dnia chciałam łapać busa do Kontum. Ledwo zaszłam na dworzec, to chyba z 3 czy 4 osoby kolejno informowały mnie, że bilet do Da Nang kosztuje 30 tys. dongów. Aż dziwne mi się to wydało... Może po prostu aż tak często łupią tu obcokrajowców? I mnie przed tym ostrzegają?
        Okazało się, że najwyraźniej jest to jakaś zmowa, bo lokalsi płacą 15 tys. A żeby było śmieszniej, to jeśli chciałabym jechać busem turystycznym, który podwozi ludzi na lotnisko w Da Nang, to musiałabym zapłacić 110 tys. dongów :) Jest to pewien absurd, bo w hostelu ostrzegano mnie przed lokalnymi autobusami, bo zwielokratniają obcokrajowcom cenę, ale - jak widać - sami nie są lepsi. Dlatego też zawsze wolę takie kwestie załatwiać na własną rękę (nawet jeśli muszę zapłacić 2-krotną cenę, to nie jest to cena 7-krotna...).
        Da Nang jest to ogromna metropolia, w której absolutnie się nie odnalazłam (zwłaszcza po skromnym  Laosie, gdzie nawet stolica wygląda jak duża wioska). Nie lubię dużych miast, a to jest trzecie pod względem wielkości w Wietnamie. Słynne z pięknych plaż, które jakoś mnie nie skusiły - zresztą pogoda była marna.
        Wieczorem za to wybrałam się na "show", w którym bohaterem był Dragon Bridge, czyli Most-Smok:



        Rzecz polegała na tym, że gęba smoka ziała ogniem, a potem wypuszczała strumień wody. Nie dotarłam pod samą głowę - nie zdążyłam, bo zagadałam się na skypie :P Ale samo widowisko było raczej (przynajmniej z tej strony rzeki) rozczarowujące.




Choć miasto całkiem ładnie podświetlone:




        Niestety w hostelu nikt nie był w stanie powiedzieć mi cokolwiek o transporcie do Kontum. Wysłano mnie do jakiejś agencji, ale jej nie znalazłam. Stwierdziłam zatem, że po prostu pojadę rano na dworzec i zobaczę, co tam uda mi się znaleźć od ręki (zwłaszcza, że na 2 blogach podróżniczych znalazłam informację, że obie osoby zaraz po przyjeździe do Da Nang wsiadały w busa do Kontum).
        Tak to jest, kiedy zajeżdża się poza utarte szlaki turystyczne. Oj, będzie zabawa...



1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie to zostało opisane. Będę tu zaglądać.

    OdpowiedzUsuń