poniedziałek, 23 lutego 2015

Delta Mekongu - Chau Doc i Ha Tien

        Pomału przyszedł czas, by zwijać się do Kambodży. Ubolewam nad tym, że kawy wietnamskiej niestety nie opiłam się za wiele, bo miałam jakieś półtora tygodnia przerwy z racji problemów żołądkowo-jelitowych. Niemal połowa pobytu w świecie doskonałej kawy i niemożliwość jej kosztowania... Koszmar! :P
        Z Delty Mekongu można do Kambodży przedostać się na kilka sposobów poprzez trzy przejścia graniczne - jednym z nich jest przejście, które przekracza się łodzią i dopływa do Phnom Penh, ponoć najbardziej przyjemne. I najdroższe (25$ za 4 godziny). Druga opcja zakłada przejazd z Chau Doc autobusem i jest niewiele tańsza niż łódź. Jest jeszcze kombinacja łódź+autobus, ale podobno agencja podróży, która się tą opcją zajmuje, coś mocno kręci i zazwyczaj albo łódź albo autobus jest zepsuta/y - generalnie nie poleca się tej drogi. To tyle, jeśli chodzi o propozycje biur podróży z Chau Doc do Phnom Penh.
        Sama zastanawiałam się, co wybrać. Pierwsza wybrana przeze mnie opcja odrzucała oferty agencji i zakładała podróż lokalnymi środkami transportu - z przygodami :) Autobus do granicy, potem zamiana na łódź, następnie znowu zamiana na autobus. Problem jednakże polegał na tym, że nikt z osób pytanych w Chau Doc nie chciał mi wskazać, skąd ów pierwszy autobus odjeżdża. Każdy kolejny zapytany albo chciał mi sprzedać bilet na jedną z powyższych opcji albo miał przyjaciela, u którego mogłam taki bilet kupić, a jeden kierowca nawet od razu do "przyjaciela" zadzwonił i z nim rozmawiałam, dowodząc, że ja jedynie chciałam zapytać o busa  do granicy.
        Ostatecznie machnęłam ręką na jakikolwiek transport z Chau Doc i stanęło na wyjeździe z Ha Tien, gdzie też było kilka opcji, ale o tym za chwilę :)

CHAU DOC
[15-16.02.2015]
        Chau Doc to niewielkie miasto. Czytałam opinie w internecie, że jego mieszkańcy są niesamowicie sympatyczni, otwarci itp. itd. Niestety dałam się tu raz porobić i mimo że strata finansowa była niewielka, to za sam fakt dania się zrobić w bambuko, byłam po prostu wściekła...
        Z Chau Doc można przedostać się na dwie wyspy: Con Tien oraz do islamskiej wioski Chau Giang. W moim przewodniku widnieje informacja, że dopływają tam promy. Najpierw zagłębiłam się w targowisku i wychodząc z niego miałam nieco zaburzone poczucie orientacji. Tuż nad rzeką widniał napis: Con Tien, więc wydawało się, że to prom na wyspę. Na dole siedziała babka, która mi to potwierdziła. Ale coś mi nie pasowało... Pytam, ile kosztuje przepłynięcie. Ta zajada obiad, słodko się uśmiecha i mówi, że mam siadać. Jeszcze raz pytam, jaki jest koszt. Ta pyta, skąd jestem. Zaczynam się niecierpliwić. Byłam pewna, że gdzieś czytałam o cenie przepłynięcia, szukam zatem tej informacji w materiałach, które mam ze sobą. Za chwilę przychodzi młody chłopak i podaje kobiecie 20 tys. dongów, jednocześnie przypływa też łódź - która, rzecz jasna, nie jest promem. Babka mówi od razu, że koszt to 1$, czyli 20 tys. Ale chłopak ewidentnie czeka na swoją resztą z podanych jej pieniędzy. Mówię, że to dużo i że widzę, iż chłopak powinien dostać swoją resztę - ale też, ja głupia, sięgam do portfela i wyciągam kasę. Kobieta mówi coś do chłopaka - ten jest dość ogłupiały, ale kiwa głową. Rękę dam sobie uciąć, że mu powiedziała, że resztę odda mu później. Jeszcze w łódce czekał na wydanie reszty, ale ta, znowu nie chcąc przyznać się do kłamstwa, coś mu naświergotała. Że też ja w ogóle wsiadłam do tej łodzi! Idiotka. Byłam zła, głównie na siebie. Zwłaszcza, że potem znalazłam tę informację - przepłynięcie promem nie powinno kosztować więcej niż 500-1000 dongów... A ja tu rzuciłam 20-krotność tego.
        Żeby jeszcze tego było mało - facet z łodzi podpłynął w miejsce, gdzie był muł i błoto i tutaj miałam wysiadać. Obie stopy po kostki miałam ciemnoszare. Palant. Więc jeszcze musiałam zużyć butelkę wody, żeby je umyć. 
        Zrobiłam małą rundkę dookoła, kilka zdjęć i wściekła chciałam ruszyć z powrotem, ale tym razem za przepłynięcie chciano ode mnie 50 tys.! O nie... Ruszyłam pieszo  w kierunku mostu, który dojrzałam za późno i po pół godzinie byłam z powrotem tam, skąd płynęłam łódką. Przyjrzałam się dokładniej napisowi: Con Tien Restaurant. Ożesz, głupia...
        Niestety chciwej baby nie było, zastałam faceta. I jemu biednemu nagadałam, że tak się nie robi, że nie traktuje się w ten sposób ludzi, niezależnie od tego, czy są Wietnamczykami czy turystami itp. itd. W sumie dużo szumu o 1$... Ale nie o to rzecz się rozchodzi. Facet też niczemu nie był tu winny, choć widziałam, że mu trochę głupio - po angielsku nie za dużo rozumiał, może też i dlatego nie miałam oporów :)) Mam nadzieję, że babie przekazał przynajmniej to, że poczułam się oszukana, choć nie sądzę, by się tym przejęła.
        Grunt, że mnie zrobiło się lepiej :P
        Poniżej zamieszczam zdjęcia z wyspy oraz z mostu. Na samej rzece jest kilka pływających domów, a te przy brzegu też są dość ciekawe, bo na rzekę wychodzi część oparta na palach, a reszta ciągnie się na kilkadziesiąt metrów i kończy normalnie przy ulicy.








        Poszłam potem do agencji turystycznej dopytać o możliwość dojazdu do Kambodży, ale że stąd wychodziło to drogo, to ostatecznie zdecydowałam, że dojadę do Ha Tien i tam będę dalej kombinować. Miało to też więcej sensu, bo z Chau Doc najpierw musiałabym dojechać do Phnom Penh, potem na południe na wybrzeże, a następnie z powrotem do Phnom Penh tą samą drogą. A z Ha Tien lądowałam od razu na kambodżańskim wybrzeżu.
        Za to wypożyczyłam w agencji rower i podjechałam 6 km do Sam Mountain, świętej góry, na której znajdują się liczne świątynie, w większości poświęcone Lady Xu (damski rodzaj Buddy).
        U stóp góry położona jest cukierkowa świątynia, która wygląda niemal jak Disneyland:






        Nieco dalej znajdują się dwie kolejne świątynie, a spod jednej z nich idzie szlak na górę Sam (spod cukierkowej świątyni też można do tej drogi dobić).



        Zostawiłam rower i zaczęłam wspinaczkę na szczyt, wąskimi schodkami, pomiędzy licznymi świątyniami, dziwacznymi posągami i knajpkami z hamakami zawieszonymi dla strudzonych pielgrzymów:











Czasami wyglądało to tak, jakbym na czyjeś podwórko wchodziła...



        Ze szczytu była dość szeroka panorama na okolicę:




        Co mnie ciągle zaskakuje w Wietnamie to to, że grobowce mogą znajdować się również pomiędzy domami, na podwórku czy ogródku. U nas to nawet  mieszkanie z samym widokiem na cmentarz powoduje czasem dreszcze, a tutaj zmarli jakby egzystują razem z żywymi...




        Ale schodząc na regularny cmentarz, który można było zobaczyć z góry, także natrafiłam:



        Będąc już na dole, napotkałam dziewczynę, może 13-letnią, która stanęła przede mną i śmiało wyciągnęła rękę.
- What? - spytałam, nie rozumiejąc.
- Money!!
... Spojrzałam pobłażliwie i wyminęłam ją bez słowa. A po chwili, jak zwykle, zaczęłam żałować, że nie jestem bardziej bezczelna, bo mogłabym ją zapytać, czy jest głupia albo czy myśli, że ja jestem głupia. Albo czy ma rodziców, a jeśli ma, to niech od nich kasę wyciąga. Albo mogłam powiedzieć, że mi przykro, że rodzice ją zazniedbują. Albo cokolwiek, byle takiej z tupetem dogadać...
        Wróciłam do miasta i w całym tym szaleństwie przedświątecznym odnalazłam drogę na prom do wioski muzułmańskiej. Za siebie i rower zapłaciłam bodaj 1000 dongów...



        Wioska faktycznie ciekawa, choć miałam ochotę (często ją miewam) stać się niewidzialna, by móc porobić zdjęcia. Gdy wszyscy zwracają na mnie uwagę, jakoś głupio mi pstrykać fotki dookoła. Niemniej natrafiłam na kilka meczetów i coś gdzieś też udało mi się w kadr złapać.










          Przepłynęłam promem z powrotem i stanęłam na poboczu drogi, by poprzyglądać się płynącemu życiu przednoworocznemu. Szkoda, że już był zmierzch, bo takie widoki byłyby doskonałym tematem do zdjęć :) Cóż ci ludzie tam nie przewozili na rowerach czy motorach - drzewa, meble, kwiaty, kartony, kosze, paki...





        Wieczorem, po powrocie do hotelu, na moim łóżku ujrzałam grasującą chmarę robaków - małe przecinki drałowały liniami w różnych kierunkach, a na polarze była może setka 4-milimetrowych pajączków... Pierwszy - i ostatni, mam nadzieję - raz natknęłam się na tego rodzaju przygodę. Przyprowadziłam chłopaka z recepcji i poprosiłam o zmianę pokoju. I wtedy sobie uświadomiłam, że kwaterując się, najpierw pokazano mi ten pokój, a następnie dwie babki coś między sobą powiedziały i pokazano mi dwa inne pokoje - do wyboru. Że niby tam większa łazienka jest. Jak dla mnie rozmiar łazienki był ten sam, ale za to pokój mniejszy. Więc zostałam tutaj, a koniec końców i tak wylądowałam tam.
        Wieczorem kupiłam wodę w sklepiku, w którym byłam już wcześniej. Sympatyczna babcia od razu mnie rozpoznała, a jej mąż, dziadek zamienił ze mną kilka słów, pytając także skąd jestem. Bardzo fajna para :) Żegnając się, dziadek wyraził nadzieję, że jeszcze się tu spotkamy. Rano natomiast, gdy wracałam do hotelu ze śniadania, usłyszałam wołanie z drugiej strony ulicy:
- Ba Lan! Ba Lan!
        ("Ba Lan" - "Polska"  po wietnamsku.) To dziadek mnie wołał. Poszłam zatem do niego, a ten poczęstował mnie herbatą i znowuż zamieniliśmy kilka słów. Wody tym razem nie potrzebowałam, a też i nie za wiele miałam czasu, bo wkrótce odjeżdżał mój autobus. Dziadek pożegnał mnie serdecznie, a dla mnie ten prosty gest był najsympatyczniejszym momentem moejgo pobytu w Chau Doc :)


HA TIEN
[16-17.02.2015]
        Według przewodnika jest to najbardziej urokliwe miasteczko Delty Mekongu, choć tak naprawdę w Delcie już nie jest. Ale faktycznie, miasteczko dość urocze. Zajechałam tu około południa, więc jeszcze popołudnie miałam na spacery.





        Nie ma tu tak naprawdę nic powalającego do zobaczenia, choć na jedno popołudnie coś się znajdzie. I tak np. mamy tu wzgórze z nagrobkami Mac Cuu, założyciela miasta oraz jego rodziny.




        Idąc dalej według wskazówek Wujka Googla, przeszłam jakimiś zaułkami, natrafiając na miejscowy cmentarz:



       Thach Dong, jaskinia ze świątynią znajdująca się w 48-metrowej skale, położona jest ok. 3,5 kilometra od centrum, które przeszłam pieszo - tam, bo chciałam, a z powrotem, bo już nie miałam pieniędzy :P Był to ostatni mój dzień w Wietnamie i tak się złożyło, że pieniądze, które miałam w portfelu były zupełnie jakby pod tą podróż - na styk. Ale wychodząc ze świątyni kupiłam klapki za 50 tys., więc z czegoś musiałam już zrezygnować i był to transport do miasta :P
        Sama świątynia wykuta w skale jest dość ciekawa, ale spodziewałam się chyba czegoś bardziej spektakularnego. A może jestem już za bardzo zmęczona podróżą, by móc się zadziwiać i cieszyć każdym miejscem... Trzeba będzie zrobić sobie znowu wakacje od wakacji.






        W samym Ha  Tien podeszłam jeszcze pod świątynię Tam Bao, przy której znajduje się klasztor dla zakonnic. Przed nią, w malutkim ogródku, jakby porozrzucane są nieco dziwaczne posągi....








        Popularnym smakołykiem oboiadowo-kolacyjnym w Ha Tien jest bun ca, czyli zupa rybna. Tania i przepyszna :)


Wcześniej zakupiłam też kawę - jedną z ostatnich w Wietnamie, którą zaserwowano w plastikowej torebce :) Jest to dość standardowe opakowanie na wszelakiego rodzaju napoje w Azji. (Tutaj więcej jest lodu niż kawy...)


        Co do przekraczania granicy, to też było tu z Ha Tien kilka opcji. Albo przejazd autobusem do Kep lub Kampot (1,5 h + granica, 11$) albo wynajęcie moto taxi.
        Będąc w centrum zajrzałam do Oasis Bar, który jest punktem spotkań obcokrajowców, zresztą prowadzony jest też chyba przez Brytyjczyka. I ów gość powiedział, że lepiej odpuścić sobie busa, bo długo zejdzie na granicy i będę musiała czekać aż wszyscy pozałatwiają sprawę z wizą, i że najlepszą opcją jest wynajęcie motodrivera. Zaproponował, że zadzwoni do kolesia, który jest także przewodnikiem, mówi po angielsku i może mnie zawieźć do Kampot za 10$.
        Czyli już było taniej niż autobus i szybciej. Ale skoro Wietnamczyk zrobi całą trasę za 10$, to znaczy, że niewykluczone, iż  Khmer po drugiej stronie granicy zrobi to taniej. Dostać się do granicy to będzie koszt w granicach 40 tys. dongów (2$), a potem może uda się złapać coś za 5$ :)
         Kolacja musiała być tania, podobnie jak i śniadanie, bo dongi były na wykończeniu. Ostatnia kawa w Wietnamie była najgorszą kawą, jaką tu w ogóle piłam... Było mi przykro, że nawet nie mogę porządnie się pożegnać - a oznacza to nic innego, jak to, że trzeba będzie tu wrócić :P
        Pieniądze rozpuściłam, więc w ten oto sposób, z równowartością 2,5 dolara w wietnamskich dongach w kieszeni, wyszłam rankiem na ulicę, by przedostać się do Kambodży...

2 komentarze:

  1. W Kambodży też mają kawę :-) /olo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiesz co... Porównujesz doskonałą kawę wietnamską do tych siurów? :P Kambodża jest fantastyczna, ale kawę to mają beznadziejną. Dodają zresztą do niej różne rzeczy np. kukurydzę, stąd jej dziwaczny dość smak. Nawet laotańska instant jest od niej lepsza...

      Usuń