sobota, 7 lutego 2015

Hoi An - urodziwe miasteczko w pobliżu oceanu

[30.01-31.01.2015]

            Pomiędzy Hanoi i Sajgonem kursują autobusy, na które można zakupić tzw. open bus ticket. Chyba połowa drogi kosztuje 27$, ale głowy nie dam, bo nie do końca się interesowałam. Polega to w każdym razie na tym, że dostaje się pliczek pustych biletów, które wypełniane są podczas rezerwacji miejsca. Wspominam o tym informacyjnie, gdyby ktoś chciał podróżować wybrzeżem - ja miałam zamiar ruszyć w nieturystyczne góry, więc tegoż biletu nie zakupiłam, choć i tak wylądowałam w tym samym autobusie, co pozostali.
             Autobus wlókł się niesamowicie, gdzieś po drodze była też przerwa na luch (po 1,5 h od wyruszenia, o godzinie 10.30). Knajpa oczywiście z cenami typowo pod turystów, więc zamiast płacić ileśkrotność tego, co powinnam (poza tym niedawno było śniadanie), poszwędałam się tu i ówdzie i znalazłam taki mały raj :)



        Hoi An, wpisane na Listę UNESCO, uważane jest powszechnie za najbardziej klimatyczne miasto Wietnamu. W związku z tym, że w wyniku zamulenia rzeki w XIX w. Hoi An, jako miasto portowe, odcięte zostało od szlaków handlowych, to stara zabudowa w doskonałej mierze się zachowała. I też masy tłumów tu ściągają...





        Spędziłam tu w sumie niecałe 3 dni, mimo że gdzieś wyczytałam, że nawet jeśli planuje się pozostać tu długo, to i tak trzeba ten czas podwoić. Mnie osobiście miasto aż tak nie powaliło, tzn. jest piękne i ma świetną atmosferę, zwłaszcza wieczorem, gdy budynki są podświetlone, a tuż nad rzeką czatują babcie oświecone kolorową poświatą, bijącą ze sprzedawanych przez nich lantern... Ale nie turystycznej Europy ja w Azji szukam :) A turystów jest tu cała masa.
        W dodatku Hoi An znane jest z krawców i tego, że można tu sobie luksusowe ciuchy uszyć za stosunkowo niewielkie pieniądze. I to akurat jest czystym szaleństwem, zwłaszcza wśród backpakersów. Szyją oni sobie wieczorowe kiecki, garnitury, koszule... A potem można spotkać takiego na ulicy, z plecakiem z tyłu i ekskluzywnym ciuchem w ręku w specjalnym pokrowcu, co by się nie pogniotło.




        Za noszenie tego ze sobą przez kolejne tygodnie czy miesiące, to ja dziękuję.
        Jedni twierdzą, że to całe szycie ciuchów u krawców to jest pułapka, inni że mimo wszystko warto się zainteresować i większość osób jest zadowolona. Ja nie zamierzałam popadać w obłęd ciuchowy, mimo iż chciała wciągnąć mnie do tego Josephine, która też tu się znalazła i potrzebowała kompana do poszukiwań i przymiarek.
        Co nie oznacza, że ciuchów sobie nie kupiłam... :P Istny raj zakupowy, a ciuchy najróżniejsze. Od jakiegoś czasu chodziła za mną długa spódnica. Więc najpierw kupiłam sukienkę :P Ale nie zamierzałam płacić horrendalnych kwot, jakie mi sprzedawcy zakrzykiwali, więc uparłam się przy 100 tys. (ok. 16-17 zł) i babka ostatecznie ustąpiła. Potem wypatrzyłam długą spódnicę - kobieta chciała 350 tys. I mimo że zeszłam do 150 tys., to i tak następnego dnia widziałam niemal identyczną za 80 tys. :)) I bądź tu człowieku mądry i próbuj nie dać się porobić.
        W jednym ze sklepików ceny były wywieszone i stosunkowo niskie. Stwierdziłam, że może jednak są uczciwi sprzedawcy i wstąpiłam. Sprzedawczyni była tak niesamowicie smutna... Niestety prawie nic tam na mnie nie pasowało, a tak bardzo chciałam, by kobietka się uśmiechnęła, że koniecznie chciałam coś wziąć. Co za idiotyzm :)) Ostatecznie wzięłam bordową (przezroczystą) kieckę, której utnę nieco bufiaste rękawy i dorobię halkę :) za 6 $ - przepłaciłam, kurcze, nawet się nie targując, ale babka w końcu się uśmiechnęła i nawet coś jeszcze chciała mi wcisnąć :)) Chyba już za bardzo zmęczona byłam, że tę kieckę wzięłam. I teraz będę to nosić w plecaku przez 2 miesiące :P


          Hoi An było niegdyś ważnym miastem portowym, stąd też doszło tutaj do fuzji architektury wietnamskiej, japońskiej, chińskiej i europejskiej. Stare miasto nie jest specjalnie duże, składa się w zasadzie z 3 ulic, na których stoją 200-letnie drewniane domy oraz ceglane budynki i ich mieszanka. Obecnie przeważająca większość służy za zakłady rzemieślnicze, butiki, restauracje, kawiarnie oraz kilka - za miejsca wystawowe czy też wystawowo-kupieckie.
        Do dziś staro miasto jest niezwykle urokliwe. Są 22 miejsca, które można zwiedzić, choć w zasadzie żadne z nich jakoś specjalnie nie powala. Do zakupienia jest zbiorczy bilet, uprawniający do wstępu do 5 wybranych przez siebie miejsc. Żeby się w tym wszystkim nie pogubić, znalazłam w internecie artykuł z poradami jakiegoś podróżnika, co najlepiej jest wybrać i w ten sposób tylko jedno miejsce, do którego poszłam, było prawdziwym rozczarowaniem.
        Przy kasach biletowych dochodzi często do małego oszustwa, tzn. przekonuje się turystów, że bilet jest wymagany, by w ogóle wejść do starego miasto, co jest bzdurą. Podobnie, jak i też wejście na słynny Most Japoński. Babka z ochrony wymagała tu ode mnie biletu - ja na to, że przecież, by przejść nie ma potrzeby posiadania biletu. A ona na to, że mam jej chociaż pokazać, że takowy mam. Przy samym moście jest też mała świątynia, ledwo się zbliżyłam, to już mi chcieli bilet kasować. A ja na to, że nie wchodzę przecież do środka. Co za perfida :))
        Kryty Most Japoński znajduje się tutaj od XVI w., kiedy to zaczął służyć jako przejście pomiędzy społecznością japońską i chińską. Od tamtego czasu ulegał różnym rekonstrukcjom, a do dnia dzisiejszego jest swego rodzaju symbolem miasta. Są tu 4 posągi: 2 psy i 2 małpy, co ponoć oznacza, że jego budowa rozpoczęła się w roku małpy, a skończyła w roku psa (według chińskiego kalendarza). 



        Wiele drewnianych budynków służyło niegdyś kupcom. Odwiedzony przeze mnie dom Tan Ky pochodzi z końca XVIII w. i do dziś ma swoich mieszkańców (na piętrze, niedostępnym dla zwiedzających). Przewodniczka podczas krótkiego oprowadzania opowiedziała nieco o historii domu oraz kilku symbolicznych elementach dekoracyjnych. W międzyczasie nastąpiła również sprzedaż medalionów z postaciami zwierząt, patronujących rokowi, w którym przyszliśmy na świat. Medalionu nie kupiłam, ale dowiedziałam się, że jestem tygrysem, czyli charakteryzuję się dużą siłą umysłu... Potem jeszcze z ciekawości doczytałam, co tam dodatkowo z tym tygrysem jest związane i muszę przyznać, że się w tym odnajduję :))




        Następnym moim punktem było małe show w artystyczno-rzemieślnicznym warsztacie. Trwało ono może z 25 minut, ale było ciekawe z racji użytych tu instrumentów, strojów oraz pokazu tańca jakiegoś skaczącego potwora czy też kobietek z dzbanami. Odbyła się też krótka śpiewana gra w wietnamskie bingo - każdy na wejściu otrzymał karteczkę z czymś w rodzaju narysowanych run, a potem babka losowała szczęśliwców, którzy otrzymali standardowy produkt Hoi An, czyli mały lampion. 







        Obowiązkowym miejscem dla mnie było Muzeum Folkloru, przyznaję - nawet niezłe, choć wystawione tu postacie chyba po nocy będą mnie straszyć...




A oto i tradycyjny płaszcz przeciwdeszczowy:


        Chistorycznie chińskie społeczności organizowały się wedle pochodzenia i każda z takich grup miała własny dom, który służył zgromadzeniom oraz modłom. Ja wybrałam Phuoc Kien należący do najliczniejszej grupy z Fujian. Kompleks jest dedykowany Thien Hau, morskiej bogini, patronki żeglarzy i wypełniony licznymi przedstawieniami smoków.





        Na koniec został mi jeszcze jeden bilecik, więc poszłam do Muzeum Kultury Sa Huynh. Błąd :) W jednym niewielkim pokoju było kilka gablotek ze skorupami. Wyszłam po 5 minutach i  to tylko dlatego, że głupio było mi być ignorantką wobec długiej historii kultury, trwającej od II w. pne do II w. ne., więc trochę pościemniałam. Ale ileż można patrzeć na kilka skorup...
        Wieczorem do Hoi An przyjechali również Vladimir i Zara, więc razem z nimi, z Josephine i jej kolegą z pokoju wybraliśmy się coś zjeść. Łatwo nie było, bo na Starym Mieście ceny mają zawyżone i nic spuścić nie chciano, mimo że była nas piątka. Ostatecznie wylądowaliśmy niedaleko mojego hostelu, gdzie jest mnóstwo ulicznego jedzenia.
        Jeśli natomiast już o jedzeniu mowa, to Hoi An uważane jest za raj dań z owoców morza. Spróbowałam tu m.in. hen tron, czyli rodzaj pasty czy sałatki z kawałkami małż oraz chrupiącym krakersem ryżowym:



        Jednakże typowym tutejszym daniem jest cao lau, makaron z kawałkami wieprzowiny i ziołami. Niezłe, ale do pyszności to temu daniu daleko :)


        Z takich ciekawszych wypróbowanych dań było Xoi, czyli lepki ryż serwowany bardziej chyba jako deser: raz ze sodką fasolką, a drugi raz w postaci pomarańczowej (podobno przygotowuje się  go wraz ze skórką np. pomarańczy, by uzyskać taką barwę):



White Rose - Biała Róża. Rodzaj pierożków z nadzieniem z krewetki, gdzie ciasto ułożone jest tak, by przypominać płatki róży. Wygląda ładnie, ale najeść się tym trudno :)



              Miasto to należy do tych najbardziej turystycznych miejsc, gdzie turystom zakrzykuje się horrendalne kwoty i gdzie bardzo łatwo jest dać się porobić. Ale szokuje mnie to, jacy ludzie potrafią być nieostrożni i nieprzewidujący... Ot, np. któregoś wieczora stanęłam przy podobnym stoisku, co poniżej. Obok pojawiła się starsza parka i poprosili o rodzaj naleśników bananowych, nie pytając wcześniej o cenę. Dopiero, gdy mieli je już w ręce, zapytali jaki jest ich koszt. Facet bez zmrużenia oka odpowiedział, że 60 tys. dongów (3$), choć nieco się zmieszał, gdy zauważył jak mi kopara opadła :)) Dodam, że za tego samego naleśnika następnego dnia zapłaciłam 10 tys.



Specjalnością Hoi An są również lampiony, które wyrabiane są tu ręcznie. Piękna rzecz, ale mega nieporęczna przy noszeniu plecaka.





Wieczorem stare miasto jest cudnie oświetlone, tworząc niesamowitą atmosferę, zwłaszcza, gdy spotyka się babcię, siedzącą nad rzeką i oświetloną poświatą ze sprzedawanych przez nią lampionów :)






Parę razy natknęłam się na taki widoczek, jak poniżej. Ponoć jest to związane z ucztą wydawaną na cześć zmarłych. Pieczona świnia jest tu standardem.




Również kilka razy spotkałam ludzi, którzy palili w takich kubłach kartki czy sztuczne pieniądze - ponoć ma im to przynieść szczęście, zdrowie i powodzenie. Wszystkie tego typu zabiegi (podobnie jak i powyższy) związane są także z nadchodzącym Nowy Rokiem, czyli świętem Tet. (Nadal zastanawiam się, czy dobrym pomysłem jest zostać jeszcze na ten czas w Wietnamie, bo podobno zamykane są knajpy, a bilety na autobusy wysprzedane na kilka tygodni naprzód. A że święto to jest rodzinne, to generalnie niewiele dzieje się na zewnątrz.)


I na koniec kilka fotek :)










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz