wtorek, 10 lutego 2015

Kontum - etnograficzna uczta!

        Jak zaplanowałam, tak zrobiłam. Na ulicy w Da Nang złapałam moto-taxi - i była to najostrzejsza jazda, jaką dotąd dane mi było przeżyć... Koleś w ogóle nie przejmował się swoim (całkiem przecież sporym) ładunkiem i zapierniczał, jakby go ścigano i to jeszcze jakimiś dziurawymi zaułkami, więc podskoków na siedzeniu doświadczyłam niemało. Już zdążyłam zauważyć, że w Wietnamie nikt ponadgabarytowymi towarami na motorach się za specjalnie nie przejmuje, ale mimo wszystko siebie z olbrzymim plecakiem z tyłu i mniejszym z przodu uważam za rzecz dość delikatną :P
        Na dworcu znalazłam okienko ze sprzedażą biletów do Kontum. Babka nic po angielsku nie kuma, ale szybko znalazł się przyjazny student, który jako tako pomógł w roli tłumacza. Autobusy są dwa, jeden o 19.30, a drugi o 20.30... Przypominam, że jest rano, krotko po godz. 9.00. Próbuję dopytać, czy nie ma innych autobusów, ale najwidoczniej mnie nie rozumieją. Widzę, że babka zaczyna wypisywać mi bilet, więc dziękuję obojgu i się wycofuję :P No  przecież nie będę tu tkwić do wieczora, zwłaszcza, że w Kontum znalazłabym się wtedy krótko po północy. 
        Zrzucam plecak i zastanawiam się, co robić. I wtedy mój wzrok przyciąga szyba innej budki z biletami. Kontum - jak byk. I to cały rządek godzin wyjazdu. Uderzam do budki, znowuż jakiś koleś się znajduje, pyta dokąd, przekazuje kobiecie z budki, a ta wskazuje na busa na podwórku. No to lecę do busa. Pusty. Po chwili przybywa kierowca. O której jedzie? O 10 (!). Jaki koszt? Wskazuje mi na bok busa, gdzie jest napisana cena: 140 tys. Super! Nawet mnie nikt nie orżnie :D
        Czytałam już wcześniej, że busy do Kontum są "niebezpieczne", bo kierowcy niewiarygodnie zasuwają, standardowo nie przejmując się innymi uczestnikami ruchu drogowego. I faktycznie, ponad 5 godzin tak skakałam i rzucało mną z prawa na lewo i z powrotem na siedzeniu, że nawet czytać się nie dało. Za to większą część drogi krajobrazy za oknem były fantastyczne :)
        Samo Kontum nie robi najlepszego wrażenia przy pierwszym rzucie oka. Ot, kolejne duże, średnio przyjemne miasto. Z dala od ubitych ścieżek turystycznych z prostego powodu - daleko do plaży. Każdy biały jest tutaj wielką atrakcją, co dało się odczuć od początku zjawienia się w mieście: dzieciaki pozdrawiają i machają, starsi natomiast reagują różnie, ale w większości są przyjaźni i jeśli ktoś tam zna jakiś angielski, to nawet zagada.
        Przez to, że jest to miejsce rzadko odwiedzane, to ludzie uczą się jeszcze zwielokrotniać ceny dla turystów, w związku z czym byłam świadkiem kilku dość zabawnych sytuacji. Pierwsza taka miała miejsce przy zakupie kawy (a kawa właśnie  z gór uważana jest za najdoskonalszą w Wietnamie). Gdy przyszło do płacenia, pytam ile. 
- Sześć... - facet zająknął się - dziesięć.
Niech mu będzie.
        Druga sytuacja też była przy kupnie kawy. Znalazłam rewelacyjną miejscówkę nad rzeką, byłam tam kilka razy. Za pierwszym razem chłopak wziął 10 tys. Za drugim razem dziewczyna chciała 12 tys., to  ja mówię, że rano płaciłam 10 tys. Coś tam szybko zagadała do tego chłopaka i ostatecznie też wzięła 10 tys. Czyli że kawa kosztuje zapewne 6 tys., a od obcokrajowca biorą dwukrotną cenę, tylko nie wiedzieć czemu rano chłopak się z tego wyłamał :))
        Jeszcze jedna taka sytuacja była, gdy chciałam kupić kokosowe ciastko od dziewczynki na ulicy. Najpierw powiedziała, że cena wynosi 4 tys., ale facet obok coś do niej pomruczał, więc zmieniła zdanie i od razu było 10 tys.
        Wstrzymałam się w połowie z wyciąganiem portfela. 
- To 4 czy 10?
-...5.
        5 jeszcze mogłam zapłacić, ale 10 tys. już bym nie dała.
        W każdym razie te kilka sytuacji nie zmienia faktu, że w przeważającej większości chyba płaciłam cenę lokalną. Czasami nawet miałam wrażenie, że co niektórzy bardziej niż interes widzą we mnie zaszczyt, że obcokrajowiec kupuje właśnie u nich :)
        Jeszcze pierwszego wieczoru zaczepił mnie młody student, który koniecznie chciał bym cały czas do niego nawijała, bo chciał podszkolić się angielskiego. 
        Podeszliśmy razem pod kościół katolicki - akurat była pełnia :)



        Potem nadszedł czas na kolację, więc zjedliśmy pho bo - najsłynniejszą bodaj zupę wietnamską z wołowiną. Gdy przyszło do płacenia, chłopak jakoś się nie kwapił, by zapłacić za swoją porcję... Cóż, niech wyjdzie mu na zdrowie :)) Mam tylko nadzieję, że nie było to świadome naciągnięcie mnie na kolację.
        Z pozostałych atrakcji, jakie można spotkać w samym mieście, to kościół drewniany - całkiem ładna i ciekawa rzecz. Przed nim znajduje się także swego rodzaju słup charakterystyczny dla okolicznych mniejszości etnicznych. Ma on zapewniać szczęście, powodzenie i zdrowie, a do tego wskazuje na znaczne przemieszanie się wierzeń chrześcijańskich i animistycznych.




        Nie przypominam sobie, bym w ogóle w Kontum czy okolicach natrafiłana jakąś świątynię buddyjską. Tzn. zapewne są, ale widocznie gdzieś na uboczu. W ogóle w Wietnamie sporo jest katolików - chrześcijaństwo najpierw zostało przywiezione w XVI w. przez żeglarzy, a potem w XIX w. przez francuskich misjonarzy i znacznie się rozszerzyło, gdy były to tereny kolonii francuskiej. Dość powszechny jest podobno także konfuzcjanizm i daoizm (znaczenie mają siły natury: yin i yang) - te drugie wierzenie trudno mi rozpoznać, ale świątyń konfucjańskich też już kilka widziałam, mimo że jest to bardziej filozofia życia niż religia. (Według Cioci Wikipedii 45% to religie plemienne, 14% to buddyzm, a 8% to chrześcijaństwo, choć właśnie to ostatnie, mam wrażenie, jest najbardziej widoczne.)
        Do Kontum i okolic trafili natomiast francuscy misjonarze i misjonarki, ktorzy dość mocno odznaczyli się w historii regionu. Zwłaszcza misjonarki, dzięki którym powstało kilka sierocińców. Mniejszości etniczne żyjące na tym terenie wierzą, że jeśli matka umiera w połogu, to wraz z nią należy pochować niemowlę, bo przynosi ono nieszczęście. Misjonarki przeciwstawiły się temu zwyczajowi i po prostu wykradały dzieci z wiosek, umieszczając je właśnie w sierocińcach. Oficjalnie te rytuały zakazane są przez prawo, choć ponoć nadal zdarzają się takie incydenty.
        Jeden z sierocińców położony jest w samym  Kontum, tuż za seminarium, w którym utworzono małe muzeum etnograficzne (wstęp darmowy). Zobaczyć tu można wystawkę o samych misjonarzach, jakieś makiety, przedmioty codziennego użytku stosowane przez okoliczne mniejszości, nietypowe instrumenty muzyczne oraz posągi z cmentarza mniejszości Jarai (szczegóły w kolejnym wpisie).




        Dużą część centrum miasta stanowi ogromne targowisko, rozlane na kilka ładnych ulic. Kupić można tu oczywiście wszystko. Ja zazwyczaj  chodzę w takie miejsca, by nasycić się lokalnym klimatem, ale też i spróbowć różnorakich smakołyków. I muszę przyznać, że tutaj w środku targowiska skosztowałam najdziwniejszego dania, jakie dotąd miałam okazję spróbować:




        Nie mam pojęcia, jaka jest tego nazwa. Nie do końca też wiem, co to jest :P Ale wygląda to jak przezroczyste pierożki z nadzieniem... z jakimś nadzieniem :) Kolorowym. Słodkie to to nie było, raczej bez wyraźniejszego smaku. Białe kółeczka to było jakby gotowane ciasto zbliżone do pierogowego. Całość została posypana rozkruszonym chrupkim sajgonkiem, na to wrzucono łyżeczkę pikantnej pasty i zalano jakimś olejowym (?) sosem. Ciekawe, ale bez szału ze smakiem.
        Za to pyszne były takie pampuchy, czyli jakby słodkie pyzy z nadzieniem z mięsa i jajkiem przepiórczym:



        Owoców też cała masa. Takie np. zielone pomarańcze:


        Ale to, co jest tu najwspanialszego, znajduje się poza Kontum - niewiarygodne krajobrazy, przepiękna natura, góry, soczyście zielone pola :)






        Wypożyczyłam rower i przejechałam się po okolicy. Coś niesamowitego :)
        W okolicach Kontum żyje ponad 50 mniejszości etnicznych, które w swoich wioskach częściowo mieszkają także w drewnianych chałupach. Ale to, co przyprawia mnie wręcz o etnograficzną ekstazę, to są rongi - duże chałupy bambusowe na palach z olbrzymimi dachami ze słomy :D Autentycznie - każda taka chałupa to osobna, intensywna ekstaza :D
        Są one podwyższane - obecnie jest to już tradycja - gdyż w ten sposób chroniono się przed dzikimi zwierzętami jak słonie czy tygrysy. Do dziś rongi służą mieszkańcom wioski jako miejsce spotkań czy ważnych uroczystości.
        Współcześnie mają one już normalne schody, ale wcześniej były to słupy z wyciosanymi schodkami.







        A teraz czas na najwspanialszą część dnia :D Siedzę na promenadzie tuż nad rzeką przy stoliku dla przedszkolaków i spoglądam na ca phe sua, która pomalutku skapuje do szklaneczki :) Wietrzyk wieje, niebo błękitne pokryte pierzastymi chmurami... A to wszystko za jedyne 1, 60 zł :) Cudnie :D





        Ech... :)
        Jeszcze mnie dziś czeka 3-godzinna wycieczka z osobistym przewodnikiem do wioski położonej kilkanaście kilometrów stąd, gdzie są ciekawe cmentarze mniejszości Jarai (o których w następnym poście, bo rzecz jest absolutnym hitem mojej podróży po Wietnamie i warta jest wyodrębnienia :)

P.S. Tego dnia dowiedziałam się również o mojej wpadce językowej, jaką notorycznie popełniam. Cały czas witałam się wietnamskim "Sin tiał!" z akcentem jak w angielskim "Hello!", czyli z końcówką w wyższym tonie. I dziwiłam się, że ludzie nie odpowiadają i dziwnie mi się przyglądają... A tutaj okazuje się, że należy to wymawiać tonalnie coraz niżej. Natomiast to, co ja mówiłam, także ma swoje znaczenie i oznacza nic innego jak... "Daj mi zupę!" :P

1 komentarz:

  1. Daj mi zupę! takie siteczko do kawy powinno być tanie, za 10 tys. chyba, nasza czarna z mlekiem skondensowanym jest tylko marną podróbką, ale smakuje nieźle. PS widziałam takie sitko w dużym rozmiarze, na dzbanek, tak tylko podpowiadam :) i jeszcze, takie coś znalazłam: http://www.forvo.com/languages-pronunciations/vi/ Inka

    OdpowiedzUsuń