poniedziałek, 16 lutego 2015

Dalat - wietnamski Paryż (?)

[08-09.02.2015]    

      W Lak złapałam busa do Dalat, do którego doczłapałam lekko chwiejnym krokiem. Facet pobierający pieniądze za przejazd od samego początku cieszył się jak dziecko, wołając: "Mani, mani!!". 
- Ile? - pytam. Pokazuje mi 5 palców. Że niby 50 tys.? Mało. Ale przecież nie 500 tys...         Wyciągam banknot 50 tys. Ten kręci głową i jednak pokazuje banknot 500 tys. 500 tys!! 25$! Za 160 km! Rozumiem, że jedziemy przez góry i droga może zajmie nam 3-4 godziny, ale, koleś, bez przesady. Kierowca widząc moje oburzenie zniża cenę do 200 tys. Mowy nie ma! Szybko myślę, ile zapłaciłam za drogę do Kontum. 140 tys. No to daję mu 150 tys., choć i tak głowę dam, że powinnam zapłacić nie więcej niż 100 tys. W innym przypadku po prostu bym wysiadła i poczekała na następnego busa, ale sił dosłownie nie miałam już na nic... Co nie zmienia faktu, że zła byłam paskudnie. Przez te kilka dni poza szlakami turystycznymi odzwyczaiłam się od płacenia iluśkrotnej ceny.
        Ledwo ruszyliśmy, to stanęliśmy na przerwę obiadową. Pewnie i dobrze, bo czas był na toaletę...
        Jakiś koleś bezczelnie, stojąc 2 metry ode mnie, zrobił mi zdjęcie telefonem. No, teraz wiem,  jak czują się ci, którym biali turyści strzelają fotki w twarz z odległości metra.
        W samym busie myślałam, że zwariuję. Siedziałam między dwoma kierowcami, którzy się wymieniali za kierownicą. Jeden miał zeza. Ale obaj perfidnie gapili się, cokolwiek z plecaka nie wyciągnęłam - czy to był przewodnik czy tablet. W którymś momencie nie wytrzymałam i wprost zapytałam jednego, czy czegoś ode mnie potrzebuje czy o co mu chodzi. Nie szkodzi, że nie rozumiał angielskiego. Palant.
        Jeśli nie musiałam, to nic nie wyciągałam, bo - nie ma co ukrywać - była to też kwestia naszego bezpieczeństwa. Zwłaszcza, jeśli akurat za kierownicą siedział ten zezowaty. Droga wiła się licznymi serpentynami, za to krajobrazy też były niesamowite - góry porośnięte drzewami, dżunglą albo plantacjami kawy. 
        Kolejna rzecz, która doprowadzała mnie do szału to to, że obaj palili papierosy w busie... Ale to, zdaje się, jest normalne w Wietnamie.
    Ledwo wjechalam do Dalat już widziałam, że jest inaczej. Mnóstwo białych turystów - w końcu Dalat jest na trasie popularnego przejazdu autobusami z open bus ticketem. Lokalsi już się nie uśmiechają, dzieciaki nie machają. Mam wrażenie, że działa to odwrotnie proporcjonalnie - im więcej turystów, tym mniej przyjaźni lokalsi. Zresztą też im się czasem trochę nie dziwię - sporo białych jest porozbieranych, jakby na plaży byli, a tutejsi zakutani po szyje w kurtki, czapki, długie spodnie...
        I oczywiście znowu trzeba było walczyć o ceny. Skończyło się płacenie jak lokalsi. Kawa? 20 tys!
        Zaraz po przyjeździe dowlokłam się do szpitala (poprzedni post), a potem znalazłam przytulny guesthouse z pokojem 2-osobowym za 5$. Zrobił się wieczór i temperatura spadła do 10 stopni...
        Następnego dnia rano wróciłam do szpitala, nic mi  nie pomogli, więc zaczęła we mnie kiełkować myśl, że jednak ruszę do Sajgonu po słuszną opiekę medyczną. Ale to dzień później, a teraz mimo wszystko chciałam zobaczyć, co w tym słynnym Dalat jest.
        Moim osobistym zdaniem - niewiele... Zresztą wyczytałam gdzieś bardzo dobry opis tego miejsca: more distractions than attractions. Podejrzewam, że to, co jest tu najwspanialszego, czyli góry, rzeki i skały doskonałe na trekkingi, spływy czy wspinaczki, są po prostu poza granicami miasta. A ja niestety nie miałam na to sił, a nawet ochoty... Co też z samopoczuciem człowieka może zrobić notoryczna biegunka  :))
        Nie ma co ukrywać, że moja wycieczka tego dnia prowadziła przede wszystkim od toalety do toalety. Ale mimo wszystko jakoś specjalnie się tego dnia nie oszczędzałam...
        Dlaczego wietnamski Paryż? Choćby z powodu mini Wieży Eiffela...



        Tak naprawdę, to sądziłam, że raczej będzie to Wietnamskie Zakopane. Przynajmniej tak wywnioskowałam z opisów, które dowodziły o pięknie tego miejsca z racji położenia w górskim krajobrazie. Na przełomie XIX i XX w. utworzono tu czołową w południowej części Wietnamu stację górską, gdzie na wypoczynek miała przybywać francuska elita z Sajgonu. Samo miasto zresztą położone jest na wysokości  1500-2000 m n.p.m. Nie zrobiło ono na mnie wrażenia, aczkolwiek indochińska architektura ma tu dość ciekawy charakter.






        Obecnie Dalat jest bardzo popularny wśród wietnamskich turystów, którzy przybywają tu całymi rodzinami. Drugą (a może nawet pierwszą) grupą docelową są nowożeńcy, którzy spędzają tu swoje miesiące miodowe - dla nich np. są przeznaczone romantyczne (?) rowery wodne w kształcie łabędzi na jeziorze w centrum...
         Wiele osób trafia do Crazy House, który uznano za jedno z 3 najbardziej szalonych konstrukcji tego typu i jedno z 10 najbardziej zwariowanych miejsc, w których można spać. Jest to dzieło niejakiej Mra Dang Viet Nga, córki dawnego premiera, prawej ręki Wujka Ho (Ho Chi Minha). Kobieta studiowała architekturę w Moskwie i niewykluczone, że przeszła tam jakieś pranie mózgu, choć podobno właśnie chciała odwrócić się od tego, co ją nauczono.
        Moja opinia? Kicz totalny. Kobieta twierdzi, że wzorowała się na Gaudim... Gaudiego uwielbiam, ale ja go tu nie widzę. Bardziej przypomina to scenerię do Władcy Pierścieni czy jakiejś zwariowanej baśni anime.
        Budynek nadal jest nieukończony.











        Tutaj po raz kolejny w trakcie mej podróży spotkałam polską wycieczkę. Co ciekawe, wszystkie te wycieczki prowadzone są tu przez biuro, dla którego pracuję w sezonie letnim. Pogadałam co nieco z sympatyczną pilotką - dziewczyna podziela moją opinię o tej chałupie, za to podszedł do nas turysta i zaczął się zachwycać.
- No, no, wiele już człowiek w swoim życiu widział, ale coś takiego robi wrażenie!
        Faktycznie, wiele już w swym życiu musiał widzieć...
        Później powędrowałam do pałacu ostatniego cesarza, Dinha III, który zbudowany został w latach '30 XX w. Niewiele jest tu do oglądania, ale samo miejsce jest ciekawe z punktu widzenia zachowania tego rodzaju obiektów. Z zewnątrz budynek nawet nieźle wygląda, ale wnętrza dość skromne, przy czym nieco dziwne jest piętro, gdzie znajdują się sypialnie całej rodziny. Wygląda to bardziej jak niskobudżetowy hotel, gdzie można zajrzeć nawet do toalety.









        Sama historia Dinha III jest dość ciekawa, ale nie będę jej tu przywoływać. Zaskoczyła mnie natomiast informacja zapisana na jednej z tablic, mówiąca o tym, że w którymś momencie królowa wyjechała do Francji, natomiast król urzędował tu z królewską konkubiną (Royal Concubine)... Po konwencji genewskiej w 1954 r., na której podzielono Wietnam wzdłuż rzeki Ben Hai i 17. równoleżnika, Dinh III także wyjechał do Francji, by tam dalej żyć ze swą żoną.
        Koejne miejsce, Lam Ty Ni Pagoda, jest ponoć zamieszkane przez szalonego mnicha. Jego nie widziałam, a samo miejsce niekoniecznie warte dreptania tych 2 km...



        Za to dokładnie naprzeciwko tej świątyni znajduje się taki oto dom:


        W Dalat  znajduje się także katolicka katedra:


        Chciałam również podjechać gondolką do monasteru Thien Vient Truc Lam, który położony jest poza miastem. Ale zamiast wziąć moto taxi, to poszłam te 4 km pieszo i niemalże nie zdążyłam do kolejnej toalety...
        Drogę wybrał mi Wujek Googel - malutkimi uliczkami, gdzie robiono duże oczy na mój widok. Sama dzielnica wyglądała na willową:


        Potem natomiast jeszcze udało mi się ująć dość ciekawe przykłady typowej wietnamskiej architektury - wysokie i wąskie oraz długie budynki:




        W każdym razie przejazd gondolką całkiem przyjemny, a najwięcej radości dał mi las z tutejszym rodzajem sosen :D Prawie jak w Beskidach! I ten zapach :) Z góry było również widać liczne plantacje oraz szklarnie - klimat pozwala mieszkańcom Dalat na uprawę warzyw i owoców, które nie przyjmują się na nizinach.





        Do klasztoru przyciągnęła mnie obietnica spokoju i relaksu, wyczytana na Wikitravel... Niestety, akurat zajechała wycieczka dzieciaków i Rosjan.



        Nie ma to jak wygodna torba podróżna... (Rosjanka z wycieczki).


        Gdy wycieczki się zmyły, to jakieś fotki bez tłumu też udało się porobić. I wtedy faktycznie zrobiło się spokojnie, nawet bym powiedziała, że mistycznie, zwłaszcza dzięki dzwoneczkom zawieszonym pod dachem świątyni, które delikatnie dźwięczały, gdy wiał wiatr... I drugi moment, który aż dreszcze wywoływał, to były momenty, gdy mnich w dymie z kadzideł bił w gong. Niesamowita atmosfera :)





        A to znajduje się na końcu przy małym stawku...


        Zrobiłam też coś, co nawet na Jaworzynie Krynickiej nie robię.  Z powrotem na dół pojechałam także gondolką... Trasa pod nią była naprawdę zachęcająca, ale dość mocno odczuwałam, że dałam sobie trochę wycisk tego dnia, mimo braku sił. Spod gondolki nawet wzięłam moto taxi do centrum.
        Tu jeszcze odwiedziłam targowisko. Dalat słynne jest z truskawek i kandyzowanych owoców - kusiło, oj kusiło. Zgrzeszyłam odrobinę przeciwko żołądkowi i coś tam popróbowałam... Kupiłam kandyzowane truskawki, dżem z truskawek oraz nerkowce - na zaś,  wiadomo :P Gorzej, że trzeba było to nosić (dżem i nerkowce jeszcze mam). Całe szczęście, że sprzedawane świeże truskawki były na wpół zielone, bo tego to bym już sobie nie darowała.






        Nawet nie byłam nad jeziorem i nie dojechałam słynną kolejką do wioski z porcelanową pagodą kilka kilometrów dalej... Nie wspominając już o tym wszystkim, co można robić w okolicach Dalat. Trudno. Może następnym razem :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz