sobota, 21 lutego 2015

A to ci Sajgon!

[10-12.02.2015]

Zasady sajgońskiego ruchu drogowego:
1. Nie ma żadnych zasad.
2. Pieszy na przejściu dla pieszych nie ma pierwszeństwa i musi ustąpić nadjeżdżającym pojazdom.
3. Pieszy na chodniku nie ma pierwszeństwa i musi ustąpić nadjeżdżającym pojazdom.


4. Pieszy nigdzie nie ma pierwszeństwa i zawsze musi ustąpić nadjeżdżającym pojazdom.
5. Nawet jeśli jesteś inwalidą, nie licz na pierwszeństwo, bo musisz ustąpić nadjeżdżającym pojazdom.



6. Zapomnij o tym, czego uczono cię w szkole - reguła "patrz najpierw w lewo, a potem w prawo" podczas przechodzenia przez drogę nie zdaje tu egzaminu. Oczy trzeba mieć dookoła głowy i patrzeć naraz we wszystkich kierunkach. Na chodniku także.
7. Teoretycznie panuje zasada ruchu prawostronnego, ale nie obowiązuje ona, gdy bliżej z punktu A do punktu B masz lewą stroną drogi.
8. Przechodząc przez ulicę, należy iść wolno, acz nieustannie i zatrzymać się tylko i wyłącznie przy wysokim zagrożeniu ze strony nadjeżdżającego samochodu lub autobusu.


9. Wysokie zagrożenie stłuczki z motorem jest zawsze. Nawet na chodniku.
10. Jeśli nadjeżdża samochód lub autobus, musisz się zatrzymać, bo ani samochód ani autobus nie wyminą cię płynnym ruchem, co może uczynić motor. Wówczas narażasz się na wysokie zagrożenie stłuczki z motorem, ale ratujesz życie. (Ze zdrowiem nadal w wyniku stłuczki może być kiepsko.)
10. Na rondzie nikt i wszyscy mają pierwszeństwo.




        Po wjeździe do Sajgonu, tudzież Ho Chi Minh City, byłam zaskoczona - ulice dość czyste, więc jakoś nasze powiedzonko dotyczące Sajgonu nie bardzo mi tu pasowało. Rzecz wyjaśniła się około godziny 18.00, gdy całe miasto ruszyło... Sajgon na drodze totalny. Przejście przez ulicę jest mega przygodą i mocno podnosi adrenalinę, bo idziesz po prostu pomiędzy motorami, czasem samochodami, przy czym motor może wyjechać z każdej strony w każdym momencie.






        Kolejny Sajgon ukazał się mym oczom, gdy otworzyłam mapę z komunikacją miejską...



        Dojechałam tu późnym popołudniem, zakwaterowałam się w hostelu w pokoju wieloosobowym, nie mając siły szukać czego innego. Nie dosyć, że umieszczono mnie na 3 piętrze, to jeszcze dano mi górne łóżko. Wejście na jedno i drugie przysparzało mi sporą zadyszkę...
        Rano poszłam do międzynarodowej kliniki na badania (patrz 2 posty wcześniej), następnie wróciłam do hostelu, zażyłam otrzymane antybiotyki i padłam na jakąś godzinę. Potem dostałam mega powera i popołudnie spędziłam, robiąc spore kilometry po mieście.
        Sajgon mimo wszystko wydał mi się dość ciekawym miastem, pewnie ze względu na swoją mieszankę kulturowo-religijną.
        Miasto to było stolicą francuskich Indochin, następnie stolicą Republiki Wietnamu - do czasu, gdy został przejęty przez siły Wietnamu północnego w 1975 r. Wówczas to przemianowano je na Ho Chi Minh City (po komunistycznym przywódcy Ho Chi Minhie).
        Idąc wczesnym rańcem do kliniki, najpierw w parku natknęłam się na licznych Wietnamczyków, twardo pracujących nad swoją kondycją. W ogóle mam wrażenie, że Azjaci znacznie bardziej starają się dbać o formę niż Europejczycy - tak ogólnie na rzecz patrząc. W parkach poustawiane są gimnastyczne przyrządy, z których można korzystać, a codziennie rano i wieczorem można spotkać całe grupy, ćwiczące razem, również w takt muzyki.


       Moją uwagę po drodze przyciągnął również napis: Marie Curie. Okazało się, że jest tu szkoła dla dziewcząt nazwana jej imieniem, ot taki mały swojski akcencik :)



       Wracając z kliniki wstąpiłam do miejskiej informacji turystycznej, gdzie, co prawda, dostałam mapę miasta, ale informacji nie dało się za bardzo zasięgnąć, bo dziewczyna tu pracująca najwyraźniej sama jeszcze Sajgonu nie zwiedziła, nie wspominając o kwestiach odnośnie przejazdów autobusami do innych destynacji. Znalazłam informację w internecie o tym, jak dostać się do Ben Tre, ale chciałam ją jeszcze zweryfikować. Babka stąd wysłała mnie natomiast do agencji podróży, która jednakże w ogóle nie ma przejazdów w ten rejon...
       W Sajgonie znajduje się sporo obiektów z czasów kolonialnych, jak np. obecny ratusz, będący wcześniej Hotelem de Ville...



... neoromańska katedra, która niestety była zamknięta na czas mojej wizyty...



...bardzo ciekawy budynek poczty z Wujkiem Ho na ścianie:




        Gdzieś w tej okolicy złapały mnie dwie tutejsze studentki, podłożyły mikrofon pod nos i załączyły kamerę. Już wiedziałam, o co chodzi - w Tajlandii mnóstwo takich mnie zaczepiało. Poprosiłam, by kamerę wyłączyły, więc nagrywały tylko mój głos. Po podstawowych informacjach typu imię i pochodzenie, padły pytania o Wietnam:
- Co najbardziej lubisz w naszym kraju?
- Kawę!
        Jakieś zaskoczenie? :P
- A co najmniej lubisz w naszym kraju?
- Żądanie od obcokrajowców kilkukrotnie wyższych cen niż lokalne.
- Jaki wstyd... - chichotają zażenowane dziewczęta. Ale co prawda to prawda.
        Następnie pognałam do Muzeum Historii, gdzie miał mieć miejsce wodny teatrzyk kukiełkowy, ale okazało się, że tego dnia nic nie wystawiają...


        Stąd ruszyłam do świątyni Jadeitowego Cesarza, która położona jest zupełnie na uboczu centrum. Zbudowana na przełomie XIX i XX w. poprzez posągi bóstw i wiecznie zapalone kadzidła tworzy niesamowitą atmosferę.










        Słynne są również tutejsze żółwie, z tym, że teraz basen był czyszczony i jedynie 2 okazy wydostały się z baseniku, w którym je umieszczono:



        Miejscem, które zdecydowanie warte jest odwiedzenia, jest Muzeum Wojny, choć dla wielu będzie to zapewne wstrząsającym przeżyciem. Wystawa skupia się  przede wszystkim na skutkach, które przyniosła wojna amerykańsko-wietnamska  i które jeszcze przez długi czas będą nawiedzać ludność cywilną. Bo to właśnie cywile najbardziej ucierpieli w jej wyniku.
        Wystawy zawierają przerażające dane o tym, ilu ludzi zginęło i ilu nadal cierpni, np. w wyniku zastosowania przez Amerykanów różnorakich chemikaliów typu Agent Orange czy napalm, które były rozpylane czy rozrzucane nad krajem. Ataki tego typu spowodowały nie tylko głębokie oparzenia, ale doprowadziły do licznych deformacji ciała, jak np. zbyt wielkie kończyny dolne czy górne - lub ich brak, nienaturalnie duża głowa, wady oczodołów i wiele wiele innych. To, co tu piszę, absolutnie nie jest w stanie oddać tego, co pokazują zdjęcia na wystawach... Ale zdjęć tych zdjęć nie robiłam - to nie miejsce na ich umieszczanie.




        Amerykanie przedstawiani są w bardzo złym świetle i otwarcie nazywani są agresorami, wrogami, tymi, którzy doprowadzili do tak wielkiego spustoszenia kraju, śmierci 3 milionów osób i cierpienia, które będzie dotykać kolejne generacje, bo zmiany w DNA są nieodwracalne.
        Co ciekawe niektóre fragmenty wystawy skupiają się także na amerykańskich weteranach, którzy ucierpieli w kontakcie z chemikaliami - oraz na ich dzieciach, które pozostawili tu, wracając po wojnie do kraju.
        Znajduje się tu również zbiór zdjęć fotografów wojennych, którzy pracowali na różnych frontach i po różnych stronach: amerykńskich, wietnamskich, holenderskich, japońskich itd. Przy niektórych zdjęciach widnieją także fragmenty z ich notatników, które stanowią świetny komentarz do tego zbioru.
        Jest tutaj również kopia zdjęcia, które zdobyło nagrodę Pulitzera i World Press Photo oraz rozpoznawalne jest w zasadzie na całym świecie: "Napalm Girl".


        Przed budynkiem natomiast znajdują się pociski, czołgi, helikoptery, śmigłowce i inne tym podobne maszyny wojenne.






        Amerykanie również licznie odwiedzają muzeum i raczej nie czują się tu zbyt wygodnie. Słyszałam nawet, jak rozmawiało ze sobą dwoje młodych Amerykanów:
- We've fucked up, man, we've fucked up in so many things...

        W Sajgonie jest znacznie więcej miejsc wartych zobaczenia, ale z racji mojej niedyspozycji muszę zostawić je sobie na następny raz :)
        Podejrzewam, że warto byłoby zwiedzić wewnątrz Pałac Zjednoczenia, który został postawiony w 2. poł. XIX w. i służył najpierw jako rezydencja gubernatora Indochin, a potem pałac prezydencki. Początkowo zwany był Pałacem Niepodległosci - do czasu, gdy przez główne wejście wjechał północnowietnamski czołg (którego replikę można obejrzeć przy wejściu), oznaczając tym samym upadek Sajgonu.


        Kolejnym ciekwym punktem byłaby zapewne dzielnica chińska czy meczet, który znajduje się dzieś w centrum, ale też już tu niestety  nie dotarłam.
        Czas w końcu przyszedł na jakieś normalne jedzenie! :) Gdzieś w bocznej uliczce znalazłam knajpkę z mnóstwem lokalsów w środku - znaczy się: dobre jedzenie mają. Głównie owoce morza, ale ciężko było mi coś wybrać, bo nazwy niewiele mi mówiły. Wszystko w tej samej cenie, czyli 35 tys. (niecałe 2 dolary). Chciałam dopytać, co mają gotowanego, bo smażonego nadal nie wolno mi było jeść, ale koleś coś tylko nieprzyjemnie pomruczał pod nosem, więc pokazałam mu coś pierwsze lepsze na liście. Tilipia... Potem dopiero dostrzegłam, że mieli tu też np. węża czy żabie udka :)
        Jedzenie było super!
        Tilipia okazały się być kawałkiem rybki zapiekanym w pysznym sosie. Po 5 dniach bycia na bagietkach pewnie wszystko smakowałoby rewelacyjnie, ale to naprawdę było doskonałe.



        Przy płaceniu dostałam od kolesia banana gratis. Już był milszy, więc nie wiem, czy było to w formie przeprosin za jego wcześniejsze burknięcia czy za to, że z racji wyższych cen dla obcokrajowców zapłaciłam więcej :)) Grunt, że było to naprawdę dobre, zresztą tanie także.
        Wieczorem udałam się jeszcze na nocne targowisko, ale w porównaniu do tajskich, to nie było tu co oglądać.










        Zakupiłam za to kolejne xoi :) Ale za dobrego smaku to to nie miało:



        Jeszcze kilka obrazków z Sajgonu  :)
        Zbliżał się Nowy Rok, w związk z czym sprzedawano różnorakie kwiaty i drzewka, co wyglądało dość niesamowicie:





Takiej to dobrze...




Bananowe i kokosowe słodycze:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz