środa, 4 lutego 2015

DMZ - Wietnamska Strefa Zdemilitaryzowana

[28.01.2015]

        Miałam nie zapisywać się już na organizowane wycieczki, ale to był najtańszy i najszybszy sposób, by mimo wszystko być w miejscach, gdzie działa się Wielka Historia. Bo tak naprawdę to jest główną "atrakcją" Strefy Zdemilitaryzowanej - nie ma tu zbyt wiele ciekawych rzeczy, które można zobaczyć. Dla mnie liczyła się bardziej obecność tutaj i próba przeniesienia się do  tamtych, rozpaczliwych, dni...
        Całodzienna wycieczka generalnie jest małym koszmarem :) Tzn. siedzi się niemal cały czas w autobusie, kilka razy wychodzi się na fotki i tak naprawdę tylko 2 miejsca warte są zobaczenia jako zobaczenia.
         Dobrze, że przynajmniej miałam dobrego kompana obok. Richardo, kilka lat starszy ode mnie Włoch (choć nie wyglądał), też już niemło świata zwiedził.
         Wietnamska Strefa Zdemilitaryzowana powstała w 1954 r. po konferencji genewskiej, kończącej I wojnę indochińską. Miała ona około 100 km długości i 10 km szerokości. Linią demarkacyjną w połowie była rzeka Ben Hai, a potem linia biegła mniej więcej wzdłuż siedemnastego równoleżnika, dzieląc tym samym Wietnam na komunistyczną północ i antykomunistyczne południe.
         Co do samej wojny, to nawet jej nazwy stosowane są różnie, w zależności od punktu patrzenia. Głównie mówi się, że była to wojna wietnamska - w Wietnamie natomiast używa się nazwy amerykańska. Nawet mój zbiorczy przewodnik po Azji Południowo-Wschodniej w seksji dotyczącej Laosu stosuje nazwę wojna wietnamska, a sekcja dotycząca Wietnamu mówi o amerykańskiej.
         Nasz przewodnik w czasie wojny mieszkał w jednej z wiosek w okolicy, bół wówczas dzieciakiem. Sporo więc miał osobistych przeżyć i historii do opowiedzenia, na czym zresztą mocno też się skupiał. Było to trochę dla mnie zabawne, bo jego nacisk na "ja" był aż nadto wyeksponowany :) "Ja mieszkam w tej wiosce. Pokażę wam na mapie, gdzie jest moja wioska. Ja w czasie wojny..." itp. itd.
         Pierwszym naszym foto-przystankiem był punkt na drodze, skąd widać było Rockpile, na którego szczycie była baza amerykańska.


         Następny był most, a raczej miejsce za nim, gdyż samego mostu w czasie wojny nie było. Tutaj jednak rozgrywały się walki amerykańsko-wietnamskie i przewodnik nawet był w stanie pokazać nam miejsce, w którym czołgi przekraczały rzekę (ta jasna łata po prawej stronie).




         Parę rzeczy widzieliśmy niestety tylko z autokaru, w tym mnóstwo dziur w polach po bombardowaniach.
         W międzyczasie była przerwa na toaletę i kawę - słusznie, słusznie :) Tylko restauracja jest dogadana z agencją i ma podwyższone ceny. Ale cóż to 3-krotna cena za wyśmienitą kawę, która kosztuje obcokrajowca niecałego dolara :P
         Dojechaliśmy do byłej amerykańskiej bazy na Khe Sanh, gdzie odbyła się słynna bitwa, a obecnie jest niewielkie muzeum, w którym jest wiele pozostałości typu czołgi czy samoloty amerykańskie (również te zestrzelone). 




         Zrekonstruowano także bunkry, w których chowali się żołnierze. Na jednej ze ścian wyryto napis: "Home is where you dig it" - "Dom jest tam, gdzie go wykopiesz"...





         Wewnątrz muzeum są rekwizyty typu broń, ubrania, rzeczy osobiste - zarówno żołnierzy amerykańskich, jak i wietnamskich. Ale przede wszystkim ciekawe są czarno-białe zdjęcia, niektóre naprawdę w zaskakujących ujęciach, gdy np. przerażeni Amerykanie się wycofują czy siedzą w szańcach i bunkrach jak w pułapkach (choć wystawa, jak widać, trąci też propagandą). 



         Poczułam zew wojny, wypatrując wroga...



         Stąd wróciliśmy do owej restauracji na lunch, my jednak z Richardo poszliśmy poszukać innej knajpki z rozsądniejszymi cenami :P
         Wycieczka miała obejmować wizytę w wiosce mniejszości etnicznej, ale zamiast tego zatrzymaliśmy się przy 3 domach przy drodze. Cóż, przewodnik uznał, że wioska jest odfajkowana. Szkoda...
         Za to przymierzyłam się do nowego plecaka :)



         Miejsce, którego najbardziej wyczekiwałam to były tunele Vinh Moc, w których w ciągu kilku lat chowali się mieszkańcy wioski, nie chcąc opuścić swojej ziemi. Tunele wybudowano na 3 poziomach, urządzono tu szpital, szkołę oraz porodówkę. Każda rodzina miała swoją malutką niszę. Tutaj żyli, zawierali małżeństwa, tutaj urodziło się 17 dzieci. Korytarze są niezwykle wąskie i małe. Już podczas samego przejścia można nabawić się klaustrofobii, a co dopiero żyć w takich warunkach, nie widząc słońca, a na świeże powietrze wychodząc jedynie w nocy... Na tym terenie wiele jest także pozostałości po bombardowaniach, jak łuski pocisków czy kratery.






         W drodze powrotnej widzieliśmy (z okien autokaru) most, który dzielił Wietnam na północ i południe - obie części oddzielono kolorami:


         Ostatnim miejscem na naszej trasie był jeden z cmentarzy wojennych:


         Wycieczka była z tych, których nie lubię, tzn. głównie autokar. Ale, tak jak wspomniałam, bardziej liczy się tu obecność w miejscach, które były świadkami wydarzeń, które do dnia dzisiejszego pamięta cały świat...

1 komentarz:

  1. Z jakiego miejsca wyruszała wycieczka? Może firma organizująca była kiepska. Zamierzam tam być w styczniu 2019. Zatrzymam się w Hue i chciałbym uniknąć rozczarowania.

    OdpowiedzUsuń