wtorek, 3 lutego 2015

Hue - królewska metropolia

[27-29.01.2015]

        Przed przyjazdem do Wietnamu wielu turystów spotykanych na mojej drodze opowiadało, że Wietnamczycy są opryskliwi, nieprzyjemni i że generalnie nie za fajnie się tu podróżuje. Natomiast moje pierwsze odczucie, które w dużej mierze trwa do teraz, jest zgoła inne, bo kraj ten dość szybko polubiłam, a kawę wietnamską pokochałam :D (jak to mówią - przez żołądek do serca :P).
        Wietnamczycy w Hue w większości byli naprawdę miłymi i otwartymi ludźmi, mimo że miasto jest bardzo turystyczne - w końcu jest to była metropolia królewska. I to zaczynając od niezwykle sympatycznego małżeństwa, prowadzącego hostel,  w którym się zatrzymałam, przez wielu ludzi spotykanych gdzieś po drodze. Łącznie z tym, że kilka uśmiechów mogłam otrzymać zza masek przeciwpyłowych osób jadących na rowerach :)
        Miasto wpisano w 1993 r. na Listę UNESCO, mimo że sporo obiektów zostało zniszczonych zarówno przez Francuzów, jak i później w trakcie tzw. ofensywy Tet w 1968 r., gdy Wietnamska Armia Ludowa okupowała miasto. Fatalny skutek miało również to, że Hue znajdowało się w pobliżu linii demarkacyjnej, dzielącej Wietnam na północ i południe.
        W XIX w. stolica została przeniesiona właśnie tutaj przez założyciela dynastii Nguyen i pozostała nią do 1945 r. Pozostałością z tego okresu jest cytadela oraz kilka mauzoleów poświęconych kolejnym władcom, które znajdują się na obrzeżach miasta.
         Ja najpierw uderzyłam do mauzoleów. A, przepraszam. Najpierw była kawa nad rzeką Perfumową :D
        Potem rowerem dojechałam do mauzoleum Tu Duca z 2. połowy XIX w. Samo miejsce służyło władcy przede wszystkim jako ostoja spokoju, gdzie mógł pływać łódką po stawie, łowić ryby, medytować i pisać poematy, siedząc ze swoimi konkubinami w altance. Znajduje się ono na dość dużym terenie, ze stawkiem, świątyniami i licznymi innymi budowlami.








        Po drodze zajechałam też do jednej z pagód. Przyznaję, że urzekła mnie tradycyjna wietnamska architektura i niesamowicie bogata symbolika. Po skromnym Laosie taki wybuch barw, ekspresji i kształtów to niezwykle ciekawa odmiana.






        W Wietnamie jedną z możliwości podróżowania jest wynajęcie tzw. Easy Ridera, czyli zmotoryzowanego przewodnika. Jednego z nich o imieniu Minh i jego klienta spotykałam w 3 kolejnych miejscach. Koleś był niezwykle sympatyczny i zabawny (przystojny też :P). Przy Tu Ducu twierdził, że do kolejnego mauzoleum, do którego chciałam dojechać, prowadzi 8-kilometrowa droga przez wzgórza, więc rowerem będzie ciężko. I, kurcze, przekonał mnie, bym skorzystała z jego usług, twierdząc, że zapłacę tylko za paliwo, co było bzdurą, bo za 5$ to on cały ten dzień jeździł, jak nie więcej... A jedynym wzgórzem było to, na którym stała budowla. Także już tutaj dałam się głupio porobić. Ale facet, przyznaję, miał dobry dryg przewodnicki i gęba fajnie mu się śmiała :)


        Mauzoleum Khai Dinh to mieszanka europejskiego baroku i wietnamskiego stylu ornamentalnego z 1. połowy XX w. Udekorowane licznymi smokami schody prowadzą do świątyni, która na wejściu aż poraża swoim bogactwem. Na ścianach znajduje się niesamowita, trójwymiarowa mozaika ze szkła i porcelany.










        Wróciłam z Minhem pod Tu Duca, gdzie zostawiłam rower, i trochę mu przygadałam - może i niepotrzebnie, ale mnie facet mimo wszystko ściemnił.
        Wzięłam rower i zajechałam jeszcze pod pagodę Thien Mu z początku XVII w., najstarszą w Hue. Jest ona słynna również z powodu jednego z mnichów, który w ramach protestu przeciwko represjom sam siebie podpalił. Wystawiany jest tu nawet jego samochód.




        Następnie była wizyta na targowisku i kilka sytuacji opisanych w poprzednim poście.




        Warto wspomnieć o systemie parkingów w Hue. Przy wypożyczeniu rowera nie otrzymałam do niego kłódki - właściciel uczulił mnie, bym zostawiała go pod czyjąś opieką i że wszędzie są parkingi.
        Parkingi lub czasem "parkingi" są tu najczęściej kawałkiem ziemi, na której należy pojazd zostawić, zwykle otrzymuje się numerek (nie mam pojęcia po co, bo i tak rower numerkiem oznaczany nie jest) i uiszcza się opłatę. W pierwszym miejscu kwota była oficjalnie napisana: 2 tys. dongów za rower, 5 tys. za motor. I tutaj był regularny ochroniarz. W kolejnym miejscu zatrzymały mnie 2 babki, które coś tam sprzedawały. Pokazały, gdzie zaparkować, dały numerek (było to na terenie świątyni, więc rzecz była mocno naciągana) i zakrzyknęły 5 tys.. To ja na to, że 2 tys. To one, że 4 tys. To ja, że max 3 tys. i więcej nie daję. Trochę jeszcze mnie ponaciskały, ale ja z uśmiechem, acz stanowczo, nie miałam zamiaru płacić więcej.
        Potem kwota 5 tys. też się pojawiła, ale ja od razu mówiłam 2 tys. i nawet dziadek się nie wykłócał.
        Za to pod targowiskiem cena jak byk napisana na drzewie: 1 tys. dongów. A kobieta chce ode mnie 10 tys. Niedoczekanie... Nic zejść nie chciała, tylko odganiała mnie ruchem na natrętnego komara :)) Rower zostawiłam nieco dalej, za 5 tys.
        Ulica w Wietnamie to czyste szaleństwo. Trąbienie można usłyszeć niemalże non stop i zazwyczaj oznacza ono: "uwaga, nadjeżdżam, i jestem większy". Jeśli trąbienie trwa dłużej niż 3 sekundy, to do powyższego można dodać: "i mam w nosie, czy coś wam się stanie, jeśli nie usuniecie się mi z drogi".


        Dla mnie najgorsi byli ci, co jechali pod prąd, bo nigdy ich się nie spodziewałam od tej strony... Dopóki sama nie zaczęłam pod prąd jeździć :P
        Kolejnego dnia wybrałam się na zorganizowaną wycieczkę w strefę zdemilitaryzowaną, ale o tym będzie następny post. 
        W hostelu poznałam Josephine z Holandii (ok. 24 lat) oraz Zarinę z Kazachstanu (31 lat). Dołączył do nas również Vladimir, bardzo barwna postać. Facet ma 65 lat, a wygląda na jakieś 45-50. Jest Żydem z pochodzenia. Jest buddystą. Mieszka w Czechach. I mówi po rosyjsku :D
        Pod ich wpływem zostałam tu jeszcze noc dłużej niż planowałam.
        Rano z Zariną wybrałyśmy się obejrzeć cytadelę, która jest olbrzymim terenem, gdzie ludzie normalnie żyją i mieszkają. Jej sercem jest dawny kompleks dynastii Nguyen, złożony z licznych świątyń, pawilonów, pałaców oraz Zakazanego Miasta. Generalnie cytadela była intensywnie bombardowana, wiele więc jest nadal zniszczeń i ruin. Niby coś tam remontują i odbudowywują, ale dla niektórych miejsce to jest rozczarowaniem.








        Po południu wybraliśmy się w czwórkę na plażę, do wioski położonej kilkanaście kilometrów od Hue. Sezon dopiero się zacznie, więc było tu niewielu spacerowiczów. Morze Południowochińskie - zimne paskudnie :P



Ale słoneczko cudowne :D Można naładować baterie :)




        Josephine i ja rozłożyłyśmy się, by złapać jeszcze jakieś promienie słońca na białe partie naszych ciał :)


...a Zarina i Vladimir odważnie poszli w fale...


        Potem poszliśmy do wioski na późny obiad - Vladimir był tu już dzień wcześniej i wypatrzył świetne jedzenie. Niesamowicie proste i przepyszne: rodzaj naleśników z jajkiem, w które zawijało się plasterek ogórka i cukini oraz trochę marchewki i zielonej papaji. Następnie takiego zawijasa maczało się w mniej lub bardziej pikantnym sosie i zajadało. Można też było przegryźć to chrupiącym "waflem" czy czymś w ten deseń. Mniam mniam mniam :D




        Wieczorem namówiłam ekipę na masaż robiony przez osoby niewidome. Takie centra szkolące i angażujące niewidomych są w Wietnamie dość popularne. Może i sam masaż nie był super profesjonalny, ale za taką kwotę (3$), to można było być zadowolonym :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz