środa, 11 lutego 2015

Popijając wino ryżowe na cmentarzu...

[04.02.2015]

        Teoretycznie wiedziałam, w których wioskach w okolicach Kontum znajdują się cmentarze Jarai, do których chciałam dotrzeć, ale i w przewodniku i w internecie widniały informacje o tym, że ciężko je znaleźć i bardzo zalecano wzięcie przewodnika. Cóż, stwierdziłam, że jeśli gdzieś faktycznie są miejsca tego warte, to to zapewne jest jedno z nich.
        Ciekawe było to, jak bardzo ta "wycieczka" różniła się od tego, co powiedziała mi o niej babka w agencji. Twierdziła ona, że pojedziemy tylko do wioski Ya Chim (przez którą tak naprawdę tylko przejechałyśmy), że odległość do niej to 20 km (było 11 km), a sama droga jest bardzo kiepska, więc dojazd w jedną stronę trwa godzinę (droga była asfaltowa, w doskonałym stanie, Ya Chim minęłyśmy  po 15 minutach).
        Moja przewodniczka była bardzo niepozorna, ale okazała się być naprawdę kompetentna. Choć podpytana przyznała, że dopiero co skończyła uniwersytet i pracuje jedynie 3 miesiące, a w miejscach, do których jedziemy, była tylko raz - jakieś półtora roku temu ze swoim szefem :)) Mimo wszystko super się spisała.


        Krajobrazy z tej strony Kontum też wyglądają pięknie  :)




        Motorem podjechałyśmy mi.n. pod kilka sarongów, dość nietypowych i nie do końca tradycyjnych, jeśli chodzi o budulec... :)




        Potem zajechałyśmy na cmentarz mniejszości etnicznej Jarai. Ludzie ci wierzą, że po śmierci jest kolejne życie, w związku z czym buduje się zmarłemu mały domek, wstawia mu się różne przedmioty codziennego użytku, które mogą mu być przydatne w pozaziemskim życiu i które czasem związane są ściśle z daną osobą (np. torba z zeszytami u zmarłego studenta), ale też pojawiają się tu np. rowery czy telewizory...








        Zmarłemu codziennie przynosi się także jedzenie i picie, które umieszcza się w specjalnych dzbanach.


        Cmentarze znajdują się na zachód od wioski i też nogami skierowanymi na zachód chowa się zmarłego, ponieważ tam, gdzie słońce zachodzi, jest też kraina umarłych.
        Przy starszych grobowcach pojawiają się także wyrzeźbione postacie, mające służyć jako "ochrona" zmarłego, ale są to też towarzysze rozmów czy gier pozaziemskich :)




        Mnie od razu na myśl przyszedł Chrystus Frasobliwy...
        O taki grób dba się dopóki nie urządzi się uczty na cześć zmarłego wraz z poświęceniem bawołu. Rzadko się zdarza, że rodzina zmarłego może sobie finansowo pozwolić na  taką ucztę zaraz po pogrzebie, więc można ją odłożyć w czasie nawet na kilka lat. Jest to ostateczne pożegnanie zmarłego, który później odchodzi z tego świata, a grób popada w zapomnienie. Wraz z tym momentem kończy się żałoba i np. wdowa może wówczas ponownie wyjść za mąż.
        Noc przed taką ucztą rodzina ponoć spędza przy grobie, a następnego dnia schodzą się mieszkańcy wioski i  wszyscy jedzą mięso, ryż i piją wino ryżowe. 
        Bardzo łatwo można rozpoznać takie groby i to nie tylko przez to, że są zarośnięte, gdyż zawsze przed takim grobem wiesza się również kości i czaszki bawole czy innych poświęconych na ucztę zwierząt.




        To właśnie tej mniejszości przypisuje się także kontrowersyjne chowanie niemowlęcia wraz z matką, jeśli ta umarła w połogu. 
        Jeśli natomiast dana osoba ginie w wypadku, nie może zostać pochowana na cmentarzu - wierzy się, że przyniesie to pecha. Chowa się ją wówczas np. w lesie.
        W ogóle to miałam niewiarygodne szczęście, bo na drugim cmentarzu, na który zajechałyśmy, akurat odbywała się pożegnalna uczta zmarłego :) Nagle to ja stałam się tutaj największą atrakcją :)) Zostałam zaproszona do picia i jedzenia, podobnie jak i moja przewodniczka. Jednym słowem - upili mnie :P (przewodniczka też pociągała z dzbana, aczkolwiek bardziej potrafiła się wymówić niż ja :P)
        Osobno biesiadowali mężczyźni i kobiety. Jedli m.in. suszone mięso bawole grubo zmielone razem z kośćmi, co nieco utrudniało jedzenie. Do tego mieli napoje - pojawiło się też piwo, ale przede wszystkim był to jakiś mętny sok z czegoś oraz słynne wino ryżowe.




        Najpierw były szoty z bambusowego kieliszka. Na zdrowie!


        A potem kaliber naczynia nieco się zwiększył...




        W każdym dzbanie wino jest nieco inne, a tradycja nakazuje, by pociągnąć z każdego. Podobno bogate rodziny wystawiają nawet 10 takich dzbanów... Oj, mieli tam ze mnie ubaw :)
        Oni tak tu świętują 2 dni, co zresztą widać było po wężowym chodzie co niektórych :))
        Jeden ze starszych kolesi zapytał, czy mam męża. Ucieszył się z odpowiedzi, a podczas picia z dzbanów wykorzystał moją nieuwagę i dał mi, cwaniak, buziaka w policzek...



        Potem przyczłapała, chwiejąc się, babcia. Nawijała po wietnamsku i po swojemu, więc moja przewodniczka nie bardzo mogła ją zrozumieć. W każdym razie słowo "dziękuję" też można było i po wietnamsku i po angielsku - o dziwo - z tego wyłuskać. Uściskała mi serdecznie rękę... i ją pocałowała.


        Zaproponowali, byśmy zostały dłużej aż do bicia gongu, ale rozbieżności czasowe co do tego wydarzenia były spore: "za chwilę", "za pół godziny", "jutro", "jak odpowiednia ilość ludzi się zbierze". Nie czekałyśmy już zatem. Pewnie i trochę szkoda, bo bicie w gong to kolejna tradycyjna ceremonia. Może następnym razem :)
        Dalej zatrzymałyśmy się też przy kilku plantacjach: oczywiście kawy :) - cóż za cudny krzaczor :D




...drzew kauczukowych



...manioku...


...pieprzu (nie sądziłam, że świeży pieprz jest tak smaczny i aromatyczny):




        Wszędzie w wioskach witano mnie uśmiechami, machano do mnie i wzajemnie mnie sobie pokazywano. Widać, że biali rzadko tu docierają.
        Zatrzymałyśmy się także przy domu, gdzie mężczyźni urządzali takie "drzewo" czy też słup, podobny, jaki widziałam przy kościele drewnianym w Kontum. Ma to chronić domostwo. Na spód kładzie się jarzmo bawole, co też symbolizuje siłę. 




        Biała przyjechała, więc zleciały się dzieciaki:


        Jeden dziadek coś gorliwie mówił przewodniczce, która mi tego nie przetłumaczyła. Gdy siadałyśmy z powrotem na motor, zapytałam, o co chodziło, choć się już domyślałam. I faktycznie - facet chciał, bym dała mu pieniądze na wino :) Zabawne jest to, że dosłownie kilka minut wcześniej mówiłam dziewczynie podekscytowana, jacy ci ludzie są niewiarygodnie otwarci i życzliwi i że w innych miejscach już dawno chcieliby za to jakąś kasę :)) Dobrze dziewczyna z sytuacji z dziadkiem wybrnęła, dobry przewodnik :)
        Taa... Fantastyczna wycieczka :)


        W ogóle Kontum, miasto jakby turystycznie zupełnie zapomniane, razem z przepięknymi okolicami i niesamowicie interesującymi mniejszościami etnicznymi, jest jak dotąd najwspanialszym moim doświadczeniem w tym kraju. I chyba już nic lepszego mnie tu nie spotka.
        Tak, tu jest mój Wietnam :)

(P.S. I kto by wówczas pomyślał, że skutki tej przygody rozpoczną się gorączką dnia następnego i trwającą później 5 dni ostrą biegunką, a zakończą się w szpitalu w Sajgonie dokładnie tydzień później, tj. dziś, w dniu publikowania tego posta :P
Oj, przebojów po drodze było kilka, ale wietnamska służba medyczna też warta jest swego posta :) Grunt, że to "tylko" wirus, antybiotyki działają i mam się ku dobremu ;)

2 komentarze:

  1. Dziadek Stefan w grobie się przewraca na Twoje zachowanie na cmentarzu. t

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pożegnanie osoby zmarłej jest jednym z podstawowych rytuałów w każdej społeczności, zarówno w krajach rozwiniętych, rozwijających się, jak i gdzieś na końcu świata. Rytuały są różne - u nas pożegnanie zmarłego odbywa się tuż po śmierci, podczas pogrzebu. Mniejszość etniczna Jarai natomiast żegna swojego zmarłego dopiero po kilku latach i wyrządza na jego cześć pożegnalną ucztę - tradycyjnie na cmentarzu. Zbiera się cała wioska i podczas tego rytuału zmarły odchodzi w zaświaty, ostatecznie opuszcza grób.
      To, że zostałam zaproszona do uczczenia tej specjalnej okazji było dla mnie ogromnym zaszczytem. Przed zrobieniem każdego zdjęcia pytałam o pozwolenie, przed spróbowaniem czy wypiciem czegokolwiek pytałam, jak to zrobić (zwłaszcza przy pociąganiu z dzbanów), by nikogo przez przypadek nie urazić. I widziałam, że oni cieszą się, że szanuję ich tradycję i chcę razem z nimi w niej uczestniczyć.
      Dla mnie było to najlepsze doświadczenie, bo tutejsze, lokalne, autentyczne.
      Myślę, że wiedząc o tym dziadek Stefan nie miałby nic przeciwko :)

      Usuń